Tzara, Dalí, Picasso - paryska bohema lat 30.
Z Nowego Jorku do Paryża przyjeżdża amerykański kolekcjoner Julien Levy. Ma ambitne plany, chce w Nowym Jorku pokazać najciekawszych artystów z Europy. O Leonor mówiono mu już kilkakrotnie: „ta Włoszka”, „Brazylijka”, „kobieta bez wieku”, „dwudziestodwulatka”, „wspaniała”, „niemożliwa”. Słyszał też o jej obrazach: „są warte Pańskiej uwagi”. Chce przekonać się o tym osobiście. Pierwsze spotkanie z Leonor, latem 1936 roku, drobiazgowo opisuje w dziennikach:
Dozorca skierował mnie do mieszkania. „Au fond de la cour, deuxième escalier et troisième étage à droite” [fr. Na końcu korytarza, drugie schody, trzecie piętro na prawo]. Stałem przed drzwiami. Korytarz był mroczny. Zapukałem. W międzyczasie usłyszałem odgłos szybkich kroków i wycie jakiegoś zwierzęcia. Kot? Zaskrzypiały zawiasy drzwi i znowu cisza. Może cisza przygotowań? Wtedy blokada drzwi się uniosła, a przede mną ukazała się twarz, która wydała mi się nadnaturalna. W drzwiach stała Leonor. Jakiś czarnoskóry wyrzeźbiony w drewnie mężczyzna trzymał pochodnię, która oświetlała jej rysy. Przemówiła niskim głosem o przejmującej muzycznej barwie: „Entrez, Monsieur Salaud”, co znaczy: „Proszę wejść, Panie Kanalio”. Przez chwilę byłem sparaliżowany, kompletnie zaskoczony. Wszedłem do pokoju, jakby zaślepiony, poszukałem najbliższego krzesła, za wszelką cenę starając się ukryć moje zakłopotanie. „Więc to Pan jest Levy? Myślałam, że Pan jest staruszkiem”.
Odważyłem się, na chwilę, spojrzeć na nią w całości. Włosy sterczały wokół jej twarzy jak niebieska grzywa, złote włosy podbarwione na niebiesko, a może ciemne włosy farbowane na blond, a potem na niebiesko? Nie była piękną kobietą; poszczególne elementy nie pasowały do siebie. Głowa lwicy, umysł męski, kobiece piersi, tułów dziecka, wdzięk anioła, język diabła. Najbardziej charakterystyczne i przyciągające uwagę były jej oczy, duże, o głębokiej czerni. Intrygowała umiejętnością pokonania tych niezgodności, niedopasowanych części tak, by wtopiły się w jakąś formę, którą wedle fantazji właśnie chciała pokazać, zmieniając ją z chwili na chwilę.
Levy zwraca też uwagę na jej strój. Jest cała w dziurach, wydaje się, że celowo włożyła na siebie stare łachmany albo pocięła i porozdzierała suknię. „Byłem ciekaw, czy ćwiczyła przed lustrem gest nagłego odsłaniania fragmentu białego uda przez rozdartą sukienkę, czubka piersi czy cienia pachy przez sprytnie wycięte dziury”.
Dalej Levy opisuje rozmowę z Leonor: „«Powiedz mi, kim jest ten Sangodin?» (Augustus Saint-Gaudens, dyrektor Carnegie Institution). «On chce pokazać moje obrazy w Pissbourghu. Gdzie jest Pissbourgh?» Zesztywniała, jakby umarła, jakby ją ktoś udusił. (…) «Sangodin wyje pod moimi drzwiami jak jeden z tych psów, które próbują donieść koniak ludziom zagubionym w śnieżycy». Kroczy po pokoju, patrzy rozżarzonymi oczami: «Mam go zbić? Nie jest bardzo niebezpieczny, może moja kicia powinna go podrapać?»”.
W dziennikach Levy opisuje też inne prowokacje Leonor, o których ona sama miała mu opowiadać. „Powiedziała mi, że kiedyś zaprosiła do siebie na herbatę kogoś, kogo chciała ukarać. W poręcz powtykała żyletki z maszynek do golenia o podwójnym ostrzu. Wchodząc na górę, gość nie zauważył ran, dopóki nie zaczął krwawić”. Kiedy pił herbatę, Leonor rzuciła się na niego: „Ty świnio! Ważysz się do mnie przychodzić ubrudzony krwią!”. Opowiedziała też Levy’emu o malarzu, który zostawił u niej swoje płótna. Miała je ocenić i poradzić mu, nad czym powinien dalej pracować. „Pocięła je na kawałki, wysłała pocztą z dołączoną kartką: «Przepraszam, nie mogłam znaleźć większej koperty»”.
Béhoust, malownicza miejscowość, sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Paryża. Marcel Rochas, znany projektant mody, konkurent Elsy Schiaparelli, przyjeżdża tu z żoną Riną, włoską malarką, na weekendy. Rochas jest znany w Paryżu, założył swój dom mody już jako dwudziestotrzylatek, w 1925 roku. Trzy lata później jego projekty drukowane były w największych francuskich magazynach modowych. Rozgłos zdobył głównie za sprawą poszerzanych dołem spodni plażowych z inkrustacjami i płaszcza o kroju inspirowanym męską modą.
Z Riną mają tu swoją weekendową i wakacyjną rezydencję. To otwarty dom, często zapraszają gości. Leonor lubi tu bywać. „Rina jest dla mnie bardzo przyjazna, kokietuje w ten swój umowny, kobiecy sposób, co mi się podoba”. Leonor namaluje jej portret. Dobrze się bawi w towarzystwie obojga, nie dzieli ich zresztą duża różnica wieku, pięć lat w przypadku Marcela, cztery w przypadku Riny. Czasem spędza z nimi kilka dni, nawet cały tydzień, jeżdżą na wycieczki samochodem, opalają się, kąpią, pływają kajakiem. Spotykają się też w Paryżu.
„Byłam z Rochasami w Operze. Schiaparelli pożyczyła mi wspaniałą suknię i mantylę. Byłam piękna, fantastyczna, piękniejsza niż sam spektakl. Z przyjemnością przeglądałam się w lustrach Opery. Wyglądałam jak szalony król pokryty potężnymi liśćmi (zielona peleryna). Pod spodem miałam czarną suknię bardzo opinającą ciało, tak jak lubisz, tak bardzo, że wyglądałam, jakbym była naga, przykryta jedynie czarnymi płatkami. Trochę przypominałam posągi z Krety. Moja twarz była piękna i – jak to nazywasz – «nerwowa», chciałabym, żebyś mnie taką widział, mój drogi Mouni”, pisze do André.
Tekst jest fragmentem książki Doroty Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini”:
Firma Rochas się rozwija, marka rośnie w siłę. Marcel i Rina planują aranżację paryskiego salonu firmowego, chcą tam zainstalować duże iluzjonistyczne malowidło. Zlecają tę pracę Leonor, która ma ją stworzyć zgodnie z zadanym tematem: obraz ma przedstawiać krawcową i główne motywy związane z krawiectwem.
Umawiają się na trzy tysiące franków zapłaty. Leonor zaczyna pracę, ale jest niepewna siebie, męczy się („to nudne malowidło”), obawia się o detale, odpowiednie proporcje. Najbardziej stresuje się przed finałem, kiedy ma pokazać końcowy efekt, a następnie zainstalować swe dzieło w salonie. Marcel i Rina są jednak zadowoleni. Po Paryżu obraz trafia do salonu w Nowym Jorku. „To moi prawdziwi dobrodzieje” – mówi o Marcelu i Rinie.
Na jednym z przyjęć u Rochasów pojawia się Julien Levy. Leonor, podekscytowana, opisuje spotkanie z nim w liście do André: „Chce zorganizować dwie wystawy moich obrazów, dosłownie. (…) Dużo żartowałam i opowiadałam o moich przygodach w Polsce, tak jakbym dobrze znała ten kraj. Wydawało mi się, że jestem Tobą, opowiadałam im to samo, co Ty mi opowiadałeś”.
24 czerwca 1936. Leonor i Max Ernst namawiają Levy’ego, by do nich dołączył – wybierają się na „sabat czarownic” u dadaisty Tristana Tzary. Jego szwedzka żona, artystka Greta Knutson, właśnie wyjechała, Tzara postanowił wyprawić wielkie święto na dachu swojej rezydencji na Montmartre. W dionizyjskim duchu – podkreśla z naciskiem.
Znajomi zbierają się w mieszkaniu Leonor tuż po kolacji. Kiedy przychodzi Levy, na miejscu jest już około ośmiu osób. Rozpoznaje tylko Maksa i jedną Włoszkę, znajomą Leonor, reszta to nieznajomi. Wszyscy skupieni wokół ogromnej szafy Leonor, otwartej na oścież, z której wylewają się na podłogę gotowe kostiumy i luźne tkaniny: satyny, welury, jedwabie, i akcesoria: maski, buty, pasy, wykładane kamieniami diademy, tiary. Stoją w tym wszystkim, zanurzeni niemal po kolana.
_Przymierzaliśmy jedno, przymierzaliśmy drugie, krytykowaliśmy się i podziwiali nawzajem, aż do momentu, kiedy wszyscy byli już ubrani zgodnie z zasadą, że zostajemy nadzy od klatki piersiowej po uda. Leonor miała na sobie sięgające kolan białe buty ze sztucznej skóry i pelerynę z białych piór. Loki na głowie posypała niebieskimi piórami i brokatem. Max miał pas z metalowymi kolcami, nakrycie głowy i napierśnik zrobiony z rękawic kuchennych – w rzeczywistości to były kwadraty wycięte z błyszczącej ścierki drucianej służącej do czyszczenia garnków i patelni – oraz sandały z szarymi skrzydłami przyczepionymi na piętach. Ja znalazłem sobie i założyłem bolero torreadora oraz brązowe rajstopy biodrówki, wypchane sztucznymi mięśniami. Włoszka miała epolety, na które naszyła wielokolorowe serpentyny i wstążki oraz podwiązki, też z serpentynami. Pozostali zamknęli się w tym czasie w łazience, wydawało się, że nie mają ochoty, by do nas dołączyć.
Poszliśmy na imprezę bez nich._
Na Montmartre docierają około północy. Na środku dachu – opisuje Levy – pali się ognisko, przewidziany jest pochód i tańce, ogień z ogniska ma być jedynym źródłem światła. Goście mają kolejno skakać przez ogień. Kto skoczy najwyżej, zostanie królem lub królową wieczoru. Tzary nie ma, wyszedł po czerwone wino. Ernst proponuje, że pójdzie po koniak. Nalewa dziewczynie, prawdopodobnie modelce z Montparnasse. Wreszcie ona czuje się gotowa, wstaje, rozbiera się i przygotowuje do skoku. Skacze jednak nisko nad ogniem, przypala sobie stopy. Wraca Tzara. Smaruje jej stopy masłem, poi czerwonym winem.
– Bądźmy szczęśliwi – błaga.
Niektórzy spośród tej dwudziestki natrętów, którzy mieli już dosyć koniaku Maksa, wpadli na pomysł, żeby uprawiać seks z modelką. Ona robiła zresztą wrażenie otwartej na ich zainteresowanie – siłą rzeczy, bo i tak przecież leżała, miała przypalone stopy. Scena nie była apetyczna, nie pomógł też pełen przerażenia szept Leonor: „Przecież wszyscy ją znają! I wszyscy wiedzą, że jest chora!”. Ten widok mi wystarczył, straciłem cały entuzjazm podsycany naszymi wspaniałymi kostiumami, znikła ekscytacja. Zanim jednak udało nam się wyjść, Tzara się uparł, żebym poszedł za nim do piwnicy. Miał tam obraz, który chciał sprzedać, a ja nie chciałem go kupić, tak więc impreza zakończyła się nieprzyjemnie. Kiedy czekaliśmy na taksówkę, która miała nas zabrać do domu, Leonor tupała w chodnik, a potem usiadła na krawężniku i się rozpłakała. To było wtedy takie kochane zbzikowane maleństwo.
Tekst jest fragmentem książki Doroty Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini”:
Tydzień później Levy zaprasza Leonor na specjalne przyjęcie u Salvadora Dalego i jego żony Gali. To wernisaż jednodniowej wystawy – inicjatywa samego Salvadora, który postanawia pokazać swoje obrazy w nowym mieszkaniu w czternastej dzielnicy Paryża. Levy jest zaskoczony prostotą architektury, budynek nie ma nic z neobarokowych fantazji, których można by się spodziewać po jego architekcie Emilio Terrym, jest pokryty jedynie białym stiukiem.
W mieszkaniu, wzdłuż ścian, Gala ustawiła hiszpańskie meble rustykalne mające przypominać atmosferę domu w Cadaqués. Wnętrza są oszczędne, niemal klasztorne. W salonie wiszą wczesne obrazy de Chirico odbijające się w ogromnym lustrze. Dalí ma je zapewne dzięki Éluardowi, który jest w fatalnej sytuacji finansowej – domyśla się Levy. Na pierwszym piętrze mieści się pracownia Dalego wypełniona teraz najnowszymi obrazami malarza. To tu odbywa się wernisaż.
Ale Dalí nie poświęca uwagi ani Levy’emu, ani Lenor. Jest rozproszony, zaaferowany, zajmuje się innymi gośćmi. Ponadto okazuje się, że nie można kupić żadnego obrazu.
– Wszystkie się sprzedały – informuje Levy’ego wicehrabina de Noailles. – Nie byłam w stanie kupić dla siebie nawet jednego, ale Salvador przynajmniej mi obiecał, że namaluje mój portret.
Dalí poświęcał całą swą uwagę paplaninie dosłownie każdego gościa. Sam często zatracał się we własnych objaśnieniach, które wypowiadał wrzaskliwie i z wielkim entuzjazmem, udzielając w ten sposób odpowiedzi na czasem najbardziej uprzejme i mdłe pytania. Gala musiała być cały czas w pobliżu, w gotowości, by podejść i taktownie mu przerwać. Ona też była tą sytuacją pochłonięta na tyle, że nie mogła powiedzieć do mnie niczego więcej niż „Bonjour, Monsieur” i „Bonjour, Mademoiselle” – do mojej towarzyszki. Przyprowadziłem Leonor Fini. Miałem nadzieję, że zabłysnę i wzbudzę u niej szacunek jako ktoś, kto się liczy na tym przyjęciu. „Foutons la camp” [fr. zabierajmy się stąd], zasugerowała. I wtedy, nagle, rozkojarzony Dalí zwrócił na mnie uwagę. Pocałował mnie w oba policzki. „Ne foutez pas” [fr. nie zabierajcie się stąd], powiedział. Leonor chyba nie do końca mówiła szeptem.
Wśród gości wieczoru nie ma prócz Leonor żadnych malarzy, z jednym wyjątkiem – jest Picasso. Dalí zaprosił go prawdopodobnie dlatego, że też jest Hiszpanem. Leonor zna dzieła Picassa od dawna, ale daleko jej do zachwytu. Podejrzewa, że jego twórczość się nie obroni, że nie przetrwa. Jeszcze niedawno pisała o tym do André: „Jestem przekonana, że jego agresywne i zdeformowane obrazy niebawem uznane zostaną za złe malarstwo”. W międzyczasie ktoś powiedział jej, że Picasso był w galerii Bonjean i oglądał jej obrazy. Podchodzi do niego, przedstawia mu się.
– Ma pani duży talent, ale wybrała pani trudną drogę, figurację – słyszy.
Picasso wydaje jej się sympatyczny. Rozmawiają. Chwilami jest nawet czarujący. I chyba odwzajemnia jej sympatię. Proponuje jej zejście na ulicę i aperitif w barze nieopodal. Dołącza do nich Levy. Wsiadają do samochodu. Picasso głaszcze futrzany płaszcz Leonor i mówi do niej „mój misiu”. Kiedy siedzą w barze, Levy pyta o obrazy z kobietami z jednym i trojgiem oczu.
– Czy to rozwinięcie koncepcji kubizmu?
– Zupełnie nie. Ten tak zwany podwójny profil oznacza jedynie, że zawsze mam otwarte oczy. Każdy malarz powinien mieć zawsze otwarte oczy – wyjaśnia Picasso. – To po prostu twarz mojej ukochanej, Dory Maar, kiedy ją całuję. Spójrz! – Bierze ołówek, papierową serwetkę i szkicuje. Gdy kończy, odkłada serwetkę na bok. Levy od razu po nią sięga. Picasso wyrywa mu ją z rąk. Levy jest zaskoczony gestem Picassa, zwłaszcza jego wyraźnie podejrzliwym spojrzeniem. „Wtedy Leonor wybuchła śmiechem: «Zobacz, zatrzyma nawet swoje gówno». Powiedziała to z tym jej szczególnym rżeniem, które zawsze towarzyszyło najpiękniejszym obelgom, jakie rzucała”.
Leonor regularnie widuje się z Levym, ale nie pozwala mu na zbyt wiele. On zabiega o nią, stara się, chce mieć pewność, że będzie mógł zorganizować zaplanowane wystawy w Nowym Jorku. Ale często między nimi zgrzyta, oboje są skorzy do kłótni. Leonor o mało co nie zrywa znajomości, kiedy dowiaduje się, że Levy pomawia ją przed Miną Loy, swoją teściową, znaną poetką i artystką, która mieszka w Paryżu i zajmuje się interesami zięcia.
Wieczorem przyszedł Levy z niewinną miną i poprosił mnie, żebym mu pozwoliła odpocząć, bo jest bardzo zmęczony. Wykorzystałam okazję, żeby go zwymyślać, byłam złośliwa jak hiena. W końcu mi wytłumaczył, że on i teściowa często piją, a potem opowiadają dziwne i nieprawdziwe rzeczy. Wrzasnęłam: „Nie spotykam się z pijakami!”. Właściwie jednak mnie to rozbawiło i w końcu go nie wyrzuciłam. Pogodziliśmy się połowicznie; w gruncie rzeczy jestem wobec niego bardzo nieufna, nie sądzę, bym miała wystawę w jego galerii. Zobaczymy.
Kilka tygodni później Leonor wyraża się o Levym w zupełnie innym tonie: „Levy – w końcu go zrozumiałam, to miła bestia, raczej rzadki typ, bardzo lubi moje malarstwo. Żeby się tylko udało!”. Uda się. Leonor pojedzie do Nowego Jorku.