W jaki sposób kredyty zaciągane przez ekipę Gierka doprowadziły do kryzysu gospodarczego?
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Gajdzińskiego „Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji”.
W 1971 roku władze powołują Komisję Partyjno-Rządową ds. Unowocześnienia Funkcjonowania Gospodarki i Państwa. Interesująca nazwa, znamionująca wielkie reformatorskie dzieło, które obejmie nie tylko gospodarkę, ale całą strukturę państwa. Dobry zamysł, bo gospodarka nie funkcjonuje w próżni, w ogromnym stopniu zależy od sposobu funkcjonowania całego kraju. I ten dobry pomysł początkowo jest realizowany – po kilku miesiącach komisji udaje się wypracować model nowego systemu, który ostrożnie zostanie nazwany „tezami”. Jak na ówczesne warunki, „tezy” to niemal rewolucja.
Ich autorzy postulują przede wszystkim reformę centrum – instytucji kierujących gospodarką, planowania gospodarczego, zarządzania całym ekonomicznym organizmem. Kolejnym krokiem ma być zmiana działania organizacji gospodarczych, w praktyce ich znaczące usamodzielnienie – zniesienie limitów zatrudnienia, funduszu płac, nawet inwestycji oraz limitów dewizowych. Jak na kraje bloku sowieckiego, to niemal rewolucja, bo oznacza decentralizację. Dla komunistycznych kacyków, przyzwyczajonych do traktowania państwa jako czegoś w rodzaju wielkiego PGR-u, to szok. Decentralizacja oznacza ograniczenie ich władzy. A oni przecież właśnie do władzy się dorwali. Mieliby z tego zrezygnować?
Edward Gierek jest przyzwyczajony do innego modelu. To przyzwyczajenie jest mocne, bo na Śląsku, gdzie w latach 1956–1970 był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, centralizacja decyzji przyniosła dobre efekty. W końcu to tam udało się stworzyć system nowoczesnej komunikacji publicznej, wybudować drogi łączące całą aglomerację, budowano więcej mieszkań niż w innych regionach, przebudowywano centra miast, poprawiono sytuację ekologiczną, wyposażając część regionu w kanalizację i tworząc Leśny Pas Ochrony, który miał otaczać cały Górnośląski Okręg Przemysłowy. Powstał Uniwersytet Śląski, Górnicze Centrum Rehabilitacji w Reptach pod Tarnowskimi Górami, w 1967 roku rozpoczęto budowę kompleksu sanatoryjnego w Ustroniu-Zawodziu koło Jaszowca, w ramach gomułkowskiej akcji „Tysiąc szkół na tysiąclecie” w województwie śląskim wybudowano 118 – na 1417 w całym kraju – nowoczesnych budynków szkolnych. Pozwolono sobie nawet na takie zbytki, jak podpatrzony przez Ziętka w Budapeszcie basen ze sztuczną falą stworzony w chorzowskim Parku Kultury i Wypoczynku.
Na tle innych części kraju to bardzo znaczące osiągnięcia. Autorem większości z nich był wojewoda Jerzy Ziętek, ale Gierek mocno się do tego sukcesu przyczynił. To tam powstał model, który Gierek później będzie chciał zaaplikować całej Polsce: „Rząd rządzi – partia kieruje”. Tyle tylko, że to, co w ówczesnej sytuacji sprawdza się w jednym, specyficznym regionie, nie musi sprawdzić się w całym kraju; a nawet nie może.
Tezy Komisji Partyjno-Rządowej ds. Unowocześnienia Funkcjonowania Gospodarki i Państwa nie zostają opublikowane. Co więcej, nie zostają nawet oficjalnie przez komisję przyjęte. Pozostają jedynie wewnętrznym dokumentem KC, który coraz bardziej pokrywa się kurzem, aż w końcu zostaje zupełnie zapomniany. Tym szybciej, że nagle sytuacja ekonomiczna kraju się poprawia. Gierkowcom sprzyja szczęście, bo Związek Sowiecki udziela nowej ekipie 100 milionów dolarów kredytu, na świecie dość gwałtownie rośnie popyt, a w ślad za tym ceny węgla. A są jeszcze spore rezerwy dewizowe zgromadzone w państwowej kasie przez ekipę Władysława Gomułki. Wszystko to pozwala nie tylko na wycofanie się z grudniowej podwyżki cen, ale również na zwiększenie importu żywności, co znacząco poprawia zaopatrzenie sklepów i uspokaja społeczne nastroje. Decentralizacja, ograniczenie władzy Centrum, cugle nałożone na I sekretarza KC PZPR i prezesa Rady Ministrów? Niewczesne bajanie. I zupełnie niepotrzebne. Towarzysz Edward po to został szefem partii, a towarzysz Piotr szefem rządu, aby móc decydować o wszystkim. Polaków trzeba pilnować, poganiać do pracy, bo to leniwe stadło. Gierek z pewnością nie znał słów Aleksandra Wielopolskiego, który twierdził, że „dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami nic”, ale właśnie tą zasadą się kierował. Z planowanej reformy wdrażany jest tylko projekt powołania Wielkich Organizacji Gospodarczych, tak zwanych WOG-ów. Inne jej elementy, w tym zmiana struktury cen oraz ograniczenie władzy Centrum, wyparowują. WOG-i mają być lokomotywą postępu gospodarczego i działać według nowych zasad, wyposażone w większą wolność gospodarczą wyrażającą się między innymi mniejszymi ograniczeniami w zatrudnieniu i dysponowaniu funduszem płac. Bardzo połowiczne rozwiązanie, WOG-i to w praktyce dawne zjednoczenia, teraz wyposażone w nieco większe uprawnienia. Ale, jak się wkrótce okaże, także i to tylko na chwilę. Władza sukcesywnie, niemal natychmiast po rozpoczęciu wdrażania tej reformy w 1973 roku, zaczyna wybijać jej zęby.
Przejadanie kredytów
Najpierw przez rozwodnienie założeń reformy. Na początku powołano dwadzieścia cztery WOG-i, które łącznie dają 24 procent całej produkcji przemysłowej. Rok później „lokomotyw” jest już blisko trzy razy więcej – sześćdziesiąt jeden, w 1975 roku ich liczba wzrasta do stu dziesięciu i obejmuje 67 procent całej produkcji przemysłowej. O ile premier Piotr Jaroszewicz, zawołany etatysta, mógłby jeszcze znosić dwadzieścia cztery organizacje, nad którymi nie ma pełni władzy, o tyle liczba ponad pięć razy większa i obejmująca większość produkcji przemysłowej jest ponad jego siły. Centrum przystępuje do kontrofensywy, za pretekst biorąc pogłębiającą się nierównowagę rynkową, spowodowaną zbyt dużym wzrostem płac. W efekcie – jak napisał w swojej klasycznej już książce o go spodarce „przerwanej dekady” Waldemar Kuczyński – w drugiej połowie 1974 roku uprawnienia WOG-ów zostają odchudzone o możliwość zatrudniania nowych pracowników i swobodnego dysponowania funduszem płac, ograniczona zostaje też – a jak się wkrótce okaże całkowicie zablokowana – możliwość dysponowania funduszem dewizowym. Rok później rząd wprowadza dalsze bariery, które uniemożliwiają takie sterowanie funduszem płac, aby wysokość zarobków uzależnić od wzrostu wydajności pracy. W kolejnych miesiącach administracyjny gorset krępujący samodzielność Wielkich Organizacji Gospodarczych zostaje zaciśnięty tak bardzo, że, jak napisał w książce Po wielkim skoku Waldemar Kuczyński: „Z reformy nie zostało nic. Triumfował stary system, jeszcze mniej sprawny niż w roku 1973, gdy podejmowano reformę spóźnioną i ograniczoną. Gdyby wytrwano przy reformie, bylibyśmy w innej sytuacji gospodarczej. Porzucenie reformy zamknęło drogę pewnym szansom, a otworzyło pewnym pokusom”.
Najważniejszą pokusą, której uległa gierkowska ekipa, był wzrost inwestycji. Bez wątpienia konieczny, a nawet bezdyskusyjnie konieczny, ale jego rozmiary były dla polskiej gospodarki nie do udźwignięcia. Jeszcze bardziej nie do udźwignięcia były towarzyszący temu chaos i gigantyczne marnotrawstwo.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Piotra Gajdzińskiego „Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Gajdzińskiego „Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji”.
W latach 1971–1975 zainwestowano prawie dwa biliony (1 919 000 000) złotych (w cenach z 1976 roku), o bilion więcej niż w ostatniej gomułkowskiej pięciolatce i o 540 miliardów złotych więcej, niż początkowo planowano. A to nie wszystko, bo ponad kwotę biliona 919 miliardów złotych trzeba było jeszcze wydać 715 miliardów na dokończenie inwestycji z lat 1966–1970. Góra pieniędzy, Himalaje pieniędzy.
W normalnych warunkach ten ciężar inwestycyjny byłby nie do udźwignięcia, bo musiałby się odbyć kosztem poziomu życia obywateli. W tym specyficznym momencie światowa gospodarka dławiła się jednak nadmiarem pieniędzy, zarówno więc rządy państw zachodnich, jak i prywatni bankierzy na wyprzódki inwestowali nadmiar gotówki w kredyty dla Polski. W wypadku kredytów rządowych niemałą rolę odgrywały też zapewne polityka i nadzieje, że rzeka dolarów, marek i franków płynąca za żelazną kurtynę doprowadzi do dekompozycji obozu sowieckiego.
Znaczna część z tych pieniędzy została najzwyczajniej w świecie przejedzona, bo przeznaczono ją na import dóbr konsumpcyjnych, ale część przekazano na zakup licencji. I kupowane je w hurtowych ilościach, skoro przez pierwsze ćwierćwiecze istnienia Polski Ludowej nabyliśmy 218 licencji, wydając na ten cel 744 miliony złotych dewizowych, a tylko w latach 1971–1976 370 licencji za 1,8 miliarda złotych dewizowych. Przy czym, jak twierdzi Waldemar Kuczyński w książce Po wielkim skoku, koszt zakupu licencji obejmował niespełna 10 procent łącznych kosztów ich wykorzystania. Notabene w ówczesnej propagandzie niechętnie posługiwano się słowem „licencja”. To dla socjalistycznego państwa z mocarstwowymi ambicjami brzmiało uwłaczająco. W połowie 1973 roku „Życie Warszawy” ogłosiło podpisanie porozumienia między radomskim Łucznikiem a amerykańską firmą The Singer Company z Nowego Jorku o „wspólnej produkcji maszyn do szycia”.
Więcej niż propaganda o ówczesnej Polsce i sposobie myślenia rządzącej ekipy „Sztygara” mówi jednak struktura zakupu licencji. Najwięcej dostał przemysł maszynowy, 144 licencje za 657 milionów złotych dewizowych, 53 przemysł ciężki, za co zapłacono 262 miliony złotych, a budownictwo obdarowano dziewiętnastoma licencjami, za które zapłacono 20 milionów złotych. Za to przemysł spożywczy oraz lekki, produkujące na rynek konsumpcyjny, musiały się zadowolić łącznie zaledwie trzema licencjami.
Wszystko to zdało się psu na budę. „Jeżeli od stóp wzrostu eksportu odjąć wpływ wzrostu cen na rynkach międzynarodowych, który w latach siedemdziesiątych był o wiele wyższy niż w latach sześćdziesiątych, to właściwie można mówić o braku reakcji eksportu na zastrzyk technologiczny” – podsumował Waldemar Kuczyński. A przecież właśnie na tym zasadzała się gierkowska polityka gospodarcza – zaciągamy tanie kredyty na Zachodzie, za które kupujemy nowoczesne technologie i maszyny, a wyprodukowane w Polsce towary, przy znacznie niższych kosztach pracy i tańszych surowcach (przynajmniej tych importowanych ze Związku Sowieckiego) sprzedajemy na Zachodzie po wysokich cenach i w ten sposób nabijamy polską kabzę. Fabryka świata. Tyle że buksująca w miejscu.
W sierpniu 1977 roku „Polityka” opublikowała w dodatku „Export Import” dyskusję z udziałem między innymi: profesora Pawła Bożyka, doradcy Gierka, Kazimierza Głąbowicza z Najwyższej Izby Kontroli, doktora Lucjana Kowalczyka z przedsiębiorstwa Polservice, doktora Jana Monkiewicza z Instytutu Nauk Ekonomiczno-Społecznych Politechniki Warszawskiej pod tytułem Co dały licencje. W tekście udało się przemycić następującą diagnozę: „W naszej ofercie eksportowej wyroby produkowane na podstawie licencji zakupionych w ostatnim sześcioleciu stanowią zaledwie 4,5 procent. Brzmi to niemal jak oskarżenie, przecież kupowaliśmy licencje głównie po to, by unowocześnić naszą wytwórczość. Czyżby więc nasze zakupy były nietrafne lub efekty nowych technologii tak nikłe?”. Wkrótce okaże się, że były jeszcze bardziej nikłe, niż przypuszczano lub niż można było napisać.
Sztandarowym przykładem zmarnowanej licencji była zawarta w 1974 roku umowa z kanadyjskim koncernem Massey Ferguson, wówczas jednym z największych producentów sprzętu rolniczego na świecie. Produkowany na jej podstawie nowoczesny ciągnik miał nie tylko wspomóc polskie rolnictwo, ale zalać rynek europejski, i przysporzyć Polsce góry dewiz. Nic z tego nie wyszło. Pierwszy traktor wyprodukowany na kanadyjskiej licencji zjechał z taśmy dopiero w 1979 roku, po pięciu latach, w momencie gdy jego konkurencyjność była już tylko iluzoryczna. Eksport traktora okazał się niewielki, zamiast rzeki dolarów do Polski popłynął więc ledwie strumyczek. Tak lichutki, że nie zdołał nawet pokryć wydatków.
Sprawa Massey Fergusona jak w soczewce skupiała cały problem z licencjami i inwestycjami epoki Gierka – trwały długo i zamiast zysków generowały wysokie koszty. Na dodatek tych licencji nie rozwijano, co powodowało, że gdy wreszcie ich owoce trafiały na rynek, były przestarzałe i na rynkach między narodowych niekonkurencyjne. Ale nie tylko to było przyczyną klęski całego tego pomysłu. Niemały wkład w tę klęskę miała też nieprzystająca do zdrowego rozsądku ideologiczna struktura ludowej Polski. W najbardziej renomowanych pismach ekonomicznych wydawanych na Zachodzie, między innymi w „The Economist”, pisano wówczas, że „Polska gospodarka ma obecnie dostęp do najlepszego sprzętu na świecie”, ale dopiero „przyszłość pokaże, czy aparat państwowy zdoła sobie poradzić z nowoczesną techniką”. Nie poradził. Było naiwnością sądzić, że polska administracja, w której kryterium doboru kadr stanowiło nie wykształcenie i doświadczenie, ale partyjna legitymacja, sobie poradzi. W Polsce obowiązywało hasło, które tak dobrze ujął w jednym ze swoich kluczowych tekstów Mieczysław F. Rakowski – „dobry fachowiec, ale bezpartyjny”.
Symbolem zupełnie nietrafionej licencji kupionej przez gierkowską kamarylę – a przy okazji sposobu funkcjonowania autorytarnego państwa – stała się umowa z francuskim Berlietem na produkcję w podwrocławskim Jelczu autobusów tej marki. Plany były wielkie i obejmowały zrewolucjonizowanie transportu publicznego nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowej. I co? Kompletne fiasko.
Zepsuty Berliet
Na stole leżały dwie propozycje, obok francuskiej ofertę przedstawili też Węgrzy, proponując podjęcie w Polsce produkcji Ikarusa wyposażonego w silnik niemieckiego koncernu MAN. Propozycja została wzbogacona o pokaźny pakiet kooperacyjny. Ikarus uchodził wówczas za najlepszą konstrukcję dla krajów Europy Środkowej i Wschodniej, bo jego podwozie zostało dostosowane do kiepskiej jakości dróg w tej części Starego Kontynentu, a poza tym węgiersko-niemieckie autobusy mogły zabierać więcej ludzi, co wobec niewielkiej liczby prywatnych samochodów miało niebagatelne znaczenie. O odrzuceniu węgierskiej oferty zdecydowały jednak dwa, nie nazbyt merytoryczne argumenty. Pierwszym była osoba, która forsowała węgierską ofertę – pracujący w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego Zygmunt Kłosiewicz, syn Wiktora, w 1950–1956 przewodniczącego Centralnej Rady Związków Zawodowych, później członka Rady Państwa, a następnie dyrektora Centrali Handlu Zagranicznego „Makro”, która zajmowała się zaopatrzeniem stacjonującej w Polsce Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej. Gierek nie lubił Wiktora Kłosiewicza i już to wystarczyło do utrącenia węgierskiej propozycji. Ale był i drugi argument, który wiązał się z szykowanym właśnie wyjazdem Edwarda Gierka do Francji. „Sztygar” bardzo cenił sobie znajomość z prezydentem Valérym Giscardem d’Estaing, i jak zwierzył się Zdzisławowi Rurarzowi, chciał podczas tej wizyty „coś załatwić”. Załatwił, choć nawet jemu powinna się wówczas zapalić lampka ostrzegawcza, bo podczas krótkiej przejażdżki mającej zaprezentować zalety francuskiego pojazdu autobus się zepsuł.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Piotra Gajdzińskiego „Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Gajdzińskiego „Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji”.
Zakupowi tej licencji dziwili się zresztą nawet Francuzi. Dzień przed prezentacją, podczas kolacji w Pałacu Elizejskim, Stanisław Długosz, wiceszef Ministerstwa Handlu Zagranicznego rozmawiał z Paulem Berlietem. Wówczas nie był on już właścicielem firmy, którą przejął Citroën, ale nadal zasiadał w Radzie Nadzorczej i na autobusach znał się wybornie. Dlatego zdziwił się, że Warszawa nie przedstawiła podczas negocjacji wyraźnych wymagań technicznych, które przystosowywałyby pojazd do polskich warunków. A jeśli nie przedstawiła, to Francuzi przyjęli własne. Tymczasem różnice były kolosalne – o ile we Francji na metr kwadratowy autobusu przypadało czterech pasażerów, o tyle w Polsce ośmiu, nieporównywalna była też jakość miejskich ulic oraz dróg.
Takich przykładów było znacznie więcej. Ze sporządzonego pod koniec lat siedemdziesiątych przez Najwyższą Izbę Kontroli raportu dla przemysłu chemicznego wynikało, że „Eksport towarów pochodzących z kredytowanych inwestycji był w ostatnich trzech latach w ponad 95 procentach nieefektywny”.
Choć Polacy do dzisiaj darzą malucha wielkim, niekłamanym sentymentem, choć bez wątpienia zrewolucjonizował on nie tylko polską motoryzację, ale również sposób życia, to wybór tej licencji również był, najdelikatniej mówiąc, mało profesjonalny. Jeszcze zanim przystąpiono do właściwych negocjacji z włoskim koncernem – prowadził je Tadeusz Wrzaszczyk, nazywany wówczas w prasie „zbrojmistrzem gospodarki” – zdecydowano, że Fiat będzie jedynym oferentem. Co więcej, jak wynika ze wspomnień Stanisława Długosza, poinformowano o tym Włochów, co postawiło ich w uprzywilejowanej pozycji. Być może więc postawienie na Fiata było z góry przesądzone, było realizacją słów Gierka z jego pierwszej rozmowy na Kremlu, gdy oświadczył, że przyjechał do Moskwy, aby poradzić się sowieckich speców od gospodarki, bo kontrolująca Fiata rodzina Agnellich słynęła z dobrych kontaktów w sowieckim establishmencie. Kilka lat wcześniej, w 1966 roku, Włosi zawarli umowę licencyjną na produkcję w Związku Sowieckim fiata 124 – jego produkcja ruszyła cztery lata później – i wybudowali w Togliatti Wołżańską Fabrykę Samochodów. Włosi umiejętnie zresztą przekonali polskich decydentów do zakupu oferowanej im licencji – kilkunastu z nich, jak wspominał Długosz, otrzymało podarunki w postaci fiata mirafiori. Czyż spragnieni życia w luksusie gierkowscy urzędnicy mogli się temu oprzeć?
Na polskim wygłodniałym rynku maluch sprzedawał się niczym ciepłe bułeczki, ale również ta inwestycja miała być spłacana eksportem. I nawet trochę tych pojazdów za granicę wywieziono – do Sri Lanki, Chin (w maoistycznym Państwie Środka często pełniły one funkcję taksówek), Bangladeszu, Indii, dwa tysiące samochodzików z Bielska-Białej trafiło nawet do Australii, a pół miliona fiatów 126p jeździło po drogach Europy Zachodniej. Zbyt mało, aby spłacić całą inwestycję. Tym bardziej że uzyskiwane za ich sprzedaż ceny były niskie, o czym decydowały nie tylko obowiązująca wówczas na Zachodzie moda na duże pojazdy, konkurencja, ale także kiepska jakość bielskich czterech kółek i pogłębiające się z każdym rokiem zacofanie technologiczne.
Ale w pierwszych latach „przerwanej dekady” wszystko zdawało się sprzyjać planom Gierka. W latach 1970–1977 pensje ludności wzrosły aż o 120 procent, importowane towary piętrzyły się na półkach, wzrastała liczba oddawanych mieszkań, choć do zaspokojenia popytu było daleko. Coraz więcej Polaków wsiadało do swoich czterech kółek, na które musieli wprawdzie długo czekać – w czerwcu 1973 roku Powszechna Kasa Oszczędności (PKO) informowała, że zamknęła już przyjmowanie przedpłat na rok 1977 i rozpoczyna przyjmowanie przedpłat na lata 1978–1980 – ale pracowicie odkładali pieniądze, co pozwoliło trzymać w ryzach inflację. Tyle tylko, że psuła się sytuacja w rolnictwie, zwłaszcza „na odcinku mięsnym”. Wzrost płac spowodował, że w 1977 roku popyt na mięso był niemal o 100 procent większy niż w końcu epoki gomułkowskiej, tymczasem produkcja mięsa zwiększyła się w tym czasie tylko o 34 procent. Ale trzeba przyznać, że i tak w latach 1971–1975 polskie rolnictwo dokonało gigantycznego skoku – pogłowie bydła wzrosło w tym czasie z niespełna 11 do ponad 13 milionów sztuk, a trzody chlewnej z 13,4 do aż 21,5 milionów sztuk. Błyskawicznie rosło też spożycie mięsa. W poprzednim dwudziestoleciu statystyczny Polak zwiększył spożycie mięsa o 16,5 kilograma, a w ciągu zaledwie pięciu gierkowskich lat aż o 17,4 kilograma. Gigantyczny skok.
Tyle że rolnictwo doszło do ściany. Nie musiało tak być, ale „Sztygar” i jego akolici nie mieli sprecyzowanej polityki wobec tego sektora gospodarki. Stawiali przede wszystkim na rolnictwo uspołecznione, Państwowe Gospodarstwa Rolne, których wydajność była tragicznie niska, choć pochłaniały one znakomitą większość środków produkcji. Indywidualne gospodarstwa, jako niezgodne z leninowską doktryną, raz było dopieszczane, to znowu tłamszone, między innymi przez wprowadzenie zakazu sprzedaży ziemi indywidualnym rolnikom oraz nadanie naczelnikom gmin prawa do wywłaszczania tych, którzy „źle gospodarują”.
Załamanie hodowli nastąpiło w 1975 roku, a bezpośrednią jego przyczyną był nieurodzaj – w tym roku zebrano tylko 19,5 miliona ton zbóż wobec blisko 23 milionów rok wcześniej i 46,4 miliona ton ziemniaków, podczas gdy w 1974 roku było to 48,5 miliona ton. Co gorsza, zamiast w tej sytuacji kupić ziemniaki i zboże za granicą, import jeszcze ograniczono. W efekcie stado bydła zmniejszyło się o 3, a świń aż o 12 procent. Dodatkowo nieurodzaj w rolnictwie w 1975 roku dotknął również Związek Sowiecki, kraj ten zaczął więc importować duże ilości płodów rolnych, co wywindowało jego ceny na rynkach światowych. Być może poradzono by sobie z tą sytuacją, a przynajmniej zażegnano by ją w kolejnym roku, gdyby nie głupie decyzje. Władza zdecydowała, że odbudowa pogłowia zwierząt powinna nastąpić przede wszystkim w PGR-ach i w rezultacie to tam skierowano środki produkcji rolnej. Znowu zadziałał ideologiczny gorset. Władza poczyniła krok w kierunku realizacji obietnicy złożonej przez Gierka sekretarzowi generalnemu KC KPZS, Leonidowi Breżniewowi: „Myślimy oczywiście, aby w warunkach spokoju przygotować rozwój naszej wsi na płaszczyźnie przeobrażeń socjalistycznych, gdyż jest to jedyna droga”. Spryciarze – chcieli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Obie spalili. Poszło na zmarnowanie, a rezultatem były wydłużające się kolejki do sklepów mięsnych. W pierwszym rzucie zwłaszcza w małych miejscowościach, bo aby zapobiec defetystycznym nastrojom ludności, wielkie miasta z jej „przodującą klasą robotniczą” przez pierwszy okres trzymano pod kloszem. Z czasem nawet to przestało być możliwe i stojące w nocy kolejki do sklepów z mięsem na trwałe wrosły w polski krajobraz. „Poland by night…”
Eldorado z pierwszej gierkowskiej dekady dobiegało końca, piękny sen o „dziesiątej potędze światowej gospodarki” skończył się gwałtownym i bolesnym wybudzeniem w czerwcu 1976 roku.