William McKinley: śmierć prezydenta
Słońce rozświetlające wrześniowe niebo zapowiadało kolejny udany dzień wystawy panamerykańskiej w Buffalo, wielkiego wydarzenia prezentującego wyższość cywilizacyjną Stanów Zjednoczonych nad innymi państwami Nowego Świata. Krzątający się tu i ówdzie agenci Secret Service bacznie wyszukiwali potencjalnego zagrożenia dla prezydenta, lecz ten nie przejmował się sugerowanymi środkami ostrożności. Koniecznie chciał uścisnąć dłonie obywateli, którzy przyszli wysłuchać jego przemówienia w Świątyni Muzyki.
Wśród gwałtownie przesuwających się ludzi chcących dotknąć szefa amerykańskiej administracji prawie nikt nie zwrócił uwagi na młodego mężczyznę. Jego dwudziestoośmioletnią twarz znamionowała przeciętność. Nie pił, nie palił, nie miał nałogów. Uparcie poszukiwał kontaktu ze słynną anarchistką Emmą Goldman i z wyższością odnosił się do innych anarchistów. Według Emila Schillinga, jednego z działaczy wywrotowych, miał delikatne dłonie, jakby nigdy nie skalał się pracą. Sprawiał wrażenie normalnego, lecz budził niepokój. W dodatku jego głupi śmiech irytował współrozmówców. Schilling podejrzewał, że był szpiegiem.
Prawie nikt nie dostrzegł zagrożenia w skrytym pod maską przeciętności człowieku, choć ten śledził każdy krok prezydenta Williama McKinleya od chwili jego przybycia do Buffalo. Prawą rękę — niby skaleczoną — owinął białą chustą. Gdy przechodzący obok niego szef amerykańskiej administracji podał mu swą dłoń, ten dwa razy wypalił w jego pierś z pistoletu.
Był piątek 6 IX 1901 r., gdy syn polskich imigrantów Leon Czolgosz samowolnie zdecydował, że William McKinley nie powinien być dłużej prezydentem Stanów Zjednoczonych.
** ** *
Na wieść o wydarzeniach z Buffalo szef Foreign Office Henry Petty-Fitzmaurice, 5. markiz Lansdowne — w imieniu króla Edwarda VII i rządu — wysłał nad Potomak zapewnienie o swym współczuciu i nazwał zamach „zdradzieckim atakiem”. Jeszcze ostrzej zareagował znany ze swego temperamentu minister ds. kolonii Joseph Chamberlain. Czyn Czolgosza uznał za „akt potwornego tchórzostwa”. Do stanowiska rządu brytyjskiego, w imieniu „mieszkańców Londynu”, przyłączył się lord burmistrz stolicy, sir Joseph Dimsdale. 8 września naczelny dowódca British Army Frederick lord Roberts oraz dziekan Canterbury Frederic Farrar życzyli prezydentowi szybkiego powrotu do zdrowia.
Wyrazy solidarności z narodem amerykańskim w tych trudnych dlań chwilach pojawiły się w brytyjskich dziennikach. „Cała londyńska prasa — relacjonował pozytywnie zaskoczony korespondent „The New York Times” — wciąż komentowała zbrodnię anarchisty Czolgosza i przejawiała największe współczucie i życzliwość względem Stanów Zjednoczonych”.
Proamerykańskie nastroje Brytyjczyków wybuchły z całą mocą, gdy świat obiegła wieść, że 14 IX 1901 r. 25. prezydent USA na zawsze zamknął swe powieki. Chargé d’affaires brytyjskiej ambasady w Waszyngtonie złożył na ręce sekretarza stanu Johna Haya „wyrazy głębokiego smutku i współczucia z powodu śmierci prezydenta McKinleya. […] W Anglii, gdzie prezydent był powszechnie otaczany podziwem i życzliwością — twierdził dyplomata — jego śmierć wywołała ogólne poczucie żalu”. Jego szef polecił, aby przekazano wyrazy sympatii „pani McKinley i” pozostałym „członkom rodziny prezydenckiej w obliczu ich niepowetowanej straty”. Gest ten, będący znakiem braterstwa, wykraczał poza standardowe kondolencje formułowane wówczas przez dyplomatów.
William McKinley – przeczytaj też:
- „Gruba pałka”, Theodore Roosevelt i korzenie amerykańskiego imperializmu;
- Teddy Bear i Teddy R. – pluszowy miś i amerykański prezydent.
Joseph Choate, szef amerykańskiej placówki nad Tamizą, odebrał wiele życzeń i listów kondolencyjnych od polityków i ludzi kultury. Cześć zmarłemu oddała Royal Army. Król Edward VII ogłosił na dworze dwutygodniową żałobę narodową. Jego poddani spontanicznie rozszerzyli ją na cały kraj, a uroczystości upamiętniające tragicznie zmarłego odbyły się także w koloniach.
„The New York Times” przytaczał za swym londyńskim odpowiednikiem relacje ze wszystkich istotniejszych wystąpień proamerykańskich. „[…] gdziekolwiek dochodziło do publicznego zgromadzenia lub gdziekolwiek ludzie mieli sposobność przemawiać — zauważał korespondent dziennika — tam słyszano wyrazy przerażenia i współczucia. Wczoraj w każdej świątyni, od katedry św. Pawła po katedrę Canterbury, duchowni po-święcili specjalną uwagę tragicznemu wydarzeniu i wzywali bożego błogosławieństwa dla Stanów Zjednoczonych i narodu amerykańskiego”. Z prasy wyłaniał się obraz powszechnej i niczym niezmąconej solidarności obu narodów anglojęzycznych w tych trudnych dla jednego z nich chwilach. „Byłoby wprost niemożliwe — zauważano — aby odnotować szczegółowo niesamowity wybuch współczucia Wielkiej Brytanii i jej kolonii w obliczu śmierci prezydenta McKinleya, którego dowody ciągle do nas docierają”.
Asystent sekretarza stanu David J. Hill, podobnie jak dziennikarze, dostrzegał „niezliczone przejawy smutku i współczucia, które otrzymali Amerykanie od poddanych Jego Królewskiej Mości z całego świata”. Żona zmarłego oraz cała administracja były tym „głęboko wzruszone”.
[…]
Powyższy fragment pochodzi z:
Postępująca od 1895 r. zmiana stosunku Brytyjczyków wobec Stanów Zjednoczonych była spowodowana nie tylko […] czynnikami politycznymi, społecznymi czy ekonomicznymi. Sympatie proamerykańskie były silne w Partii Liberalnej. W końcu XIX w. również młodsi członkowie rządu konserwatywno–unionistycznego przejawiali coraz cieplejsze uczucia względem niegdysiejszych Trzynastu Kolonii. Wielkim entuzjastą zbliżenia obu państw pozostawał ówczesny pierwszy lord skarbu Arthur James Balfour. Ten krewny premiera, filozof i jedna z najbardziej sprzecznych osobowości wiktoriańskiej i edwardiańskiej Brytanii, zezwolił na przyjęcie do swego klubu Dusz Henry̕ego White̕a, gdy ten pracował w amerykańskiej ambasadzie nad Tamizą.
Gdy Balfour, jako młody człowiek, kształcił się w Eton, został protegowanym jednego ze starszych uczniów — Henry’ego Petty-Fitzmaurice’a, ówczesnego hrabiego Kerry, którego nazywał „Clan”, od jego pierwszego tytułu wicehrabiego Clanmaurice. Hrabia Kerry należał do starego, arystokratycznego rodu opowiadającego się za Wigami. Jego pradziad był z ich ramienia premierem, dziad wielokrotnym ministrem, a przedwcześnie zmarły ojciec podsekretarzem w Foreign Office. W 1866 r. odziedziczył parowski tytuł jako 5. markiz Lansdowne. Obaj, Balfour i „Clan”, z racji swego urodzenia byli powołani do rządzenia, a ich przyjaźń przetrwała lata. W 1895 r. znaleźli się w konserwatywnym rządzie Salisbury’ego. Lansdowne został wówczas ministrem wojny. Chociaż jego reputacja ucierpiała podczas konfliktu burskiego, gdyż niewłaściwie przygotowana Royal Army doznała kilku bolesnych porażek, to w 1900 r. zastąpił Salisbury’ego na stanowisku szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W latach 1883–1888, jako gubernator generalny Kanady, dał się poznać jako zwolennik dialogu z Amerykanami. Należało się zatem spodziewać, iż jego polityka zagraniczna będzie podążała w tym samym kierunku.
W 1895 r. do rządu Salisbury’ego wszedł jeszcze jeden gorący zwolennik zbliżenia z USA. Joseph Chamberlain, w porównaniu ze swymi kolegami, był parweniuszem. Wywodził się z rodziny przedsiębiorców i zbił fortunę na produkcji śrub. Niegdyś radykał w Partii Liberalnej doprowadził w 1886 r. do jej rozłamu, powołując razem z księciem Devonshire Partię Liberalnych Unionistów, do których przystąpił Lansdowne. Ugrupowanie współpracowało z konserwatystami, z którymi utworzyło rząd po załamaniu się w 1895 r. liberalnego gabinetu lorda Rosebery’ego. Chamberlain został ministrem ds. kolonii. Jego życiorys i charakter czyniły z niego swego rodzaju Amerykanina w brytyjskim rządzie. W dodatku jego trzecią żoną była Amerykanka.
Wszyscy trzej wywierali znaczny wpływ na politykę Salisbury’ego do 1900 r. Manifestacje Chamberlaina w tym czasie, […] były […] szczególnie gorliwe. Chociaż od 1902 r. zaczął tracić wpływy w rządzie, to kurs proamerykański — jak można się było spodziewać — miał być kontynuowany, gdyż Balfour zastąpił wówczas swego wuja na stanowisku premiera. Nie dziwi zatem reakcja rządu Jego Królewskiej Mości na wydarzenia z Buffalo. Na Whitehallu zdawano sobie również sprawę, że wytworzyły one nową sytuację polityczną. Zgodnie z amerykańskim prawem z chwilą śmierci szefa administracji jego miejsce zajmował dotychczasowy wiceprezydent. Od marca 1901 r. urząd ten — niewiążący się z żadnymi istotnymi prerogatywami — sprawował czterdziestodwuletni Theodore Roosevelt.
Roosevelt uchodził powszechnie za kowboja. Nie tylko ze względu na swe poparcie dla aktywnej polityki zagranicznej, ale i zamiłowanie do traperskiego stylu życia, które swego czasu prowadził. Wywodził się z rodziny holenderskich osadników. Jego ojciec był znanym przemysłowcem i filantropem, który podczas wojny secesyjnej sympatyzował z republikanami. On sam zaś wstąpił w szeregi Partii Republikańskiej i poświęcił się karierze politycznej. W swej karierze pełnił funkcje komisarza policji nowojorskiej, asystenta sekretarza ds. floty oraz gubernatora stanu Nowy Jork. Podczas wojny amerykańsko–hiszpańskiej z 1898 r. był jednym z dowódców 1. Ochotniczego Regimentu Kawalerii Stanów Zjednoczonych. Angażował się w walkę polityczną z nepotyzmem i kołami wielkiego biznesu, czym naraził się wielu wpływowym osobom. Partyjni bossowie uznali, że najwygodniej będzie uczynić zeń wiceprezydenta i tym samym pozbyć się go z aktywnego udziału w życiu politycznym. Ironią losu czyn Czolgosza, który pozbawił życia McKinleya, wskrzesił karierę Roosevelta. 14 IX 1901 r. zaprzysiężono go na 26. prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Reakcja londyńskiego „The Times” na sukcesję była bardzo przychylna. Jego montrealski korespondent porównywał następcę McKinleya do ówczesnego brytyjskiego przedstawiciela w Kairze, lorda Cromera. Jedynie „skrajna impulsywność” nowego gospodarza Białego Domu niepokoiła dziennikarza.
Rząd brytyjski był nie tylko świadomy linii sukcesji prezydenckiej. Przygotowywał się na objęcie urzędu przez Roosevelta od chwili, gdy dowiedział się o zamachu. „Jeśli nadejdzie najgorsze — informował 8 września prasę główny sekretarz premiera Schomberg McDonnell — czego nie śmiem rozważać, to pewną niewielką pociechą jest to, że wiceprezydent Roosevelt jest takim uczciwym i trzeźwo myślącym człowiekiem. Nie wydaje mi się, aby europejscy mężowie stanu obawiali się o to, w jakim kierunku potoczą się sprawy”.
Brytyjczycy zdawali się nie niepokoić zmianą gospodarza Białego Domu, choć ten ledwie rok wcześniej przyczynił się do fiaska brytyjsko–amerykańskiego traktatu ws. budowy kanału międzyoceanicznego. Skąd ten spokój?
Nowy prezydent był bardzo dobrze „rozpracowany”, o czym świadczy, nieprzytaczany dotychczas przez badaczy, list do markiza Lansdowne’a z 16 IX 1901 r. nieznanego nam bliżej autora. Nadawca nie ukrywał żalu z powodu śmierci McKinleya, który był „większym człowiekiem, niż chciałoby przyznać jego otoczenie”. Zjednoczone Królestwo — jak twierdził — „nigdy nie miało lepszego przyjaciela”. Po Roosevelcie spodziewał się istotnych zmian. Zakładał, iż sekretarza stanu, anglofila Johna Haya, zastąpi członek senackiej komisji spraw zagranicznych, anglofob Henry Cabot Lodge. Pomimo tych obaw autor listu podkreślał osobiste przymioty nowego gospodarza Białego Domu. „Nikt, kto jest tak prostolinijny — pisał — kogo zalety są tak agresywne jak Roosevelta, nikt, kto jest tak bezkompromisowo uczciwy, nie będzie wybrany na prezydenta. Nie mam na myśli wybranym przez naród, ale że nie uzyska nominacji swej partii. Roosevelt dostał się do Białego Domu w jedyny możliwy [dla kogoś takiego] sposób. […] pomimo całej moralnej odwagi, wspaniałej prawości nie posiada jednej cechy, którą Grecy uważali za najważniejszą ze wszystkich, a którą zwali — «enkrateia»”, czyli samoopanowanie.
Bardzo dobrze rozpracowano krąg brytyjskich przyjaciół i korespondentów nowego prezydenta. Nie umknęły więc Foreign Office jego zażyłości z dyplomatami Michaelem Herbertem i Cecilem Spring-Rice’em, których poznał, gdy ci pracowali na placówce waszyngtońskiej w latach 80. i 90. XIX stulecia. Roosevelt obu obdarzył pieszczotliwymi przezwiskami — pierwszego nazywał Mungo, drugiego — Springy. Autor listu zalecał „mieć na oku” szczególnie Herberta, choć to Spring–Rice był świadkiem na londyńskim ślubie Roosevelta.
Do bliskich znajomych nowego szefa amerykańskiej administracji zaliczono również konserwatywnego parlamentarzystę Arthura Lee, który „zawsze wiedziałby, że coś się dzieje”. Poznali się oni podczas wojny amerykańsko–hiszpańskiej. Lee, wówczas attaché wojskowy, był obserwatorem brytyjskim na Kubie. W swych wspomnieniach z tego okresu Roosevelt zanotował: Z kapitanem Arthurem Lee, świetnym kompanem, szybko nawiązaliśmy bardzo bliską przyjaźń i wielokrotnie widywaliśmy się podczas kampanii.
Spośród osób, którym prezydent był oddany, autor listu wymienił jeszcze lorda i lady Minto. Gilbert John Elliot-Murray-Kynynmound, 4. hrabia Minto, był wówczas gubernatorem generalnym Kanady i jego znajomość z Rooseveltem mogła się przyczynić do zażegnania „wielu tarć pomiędzy Ottawą, Westminsterem i Waszyngtonem”, które wynikły w ostatnich latach z powodu amerykańsko-kanadyjskiego sporu granicznego przy terytorium Alaski. W związku z tym należało żałować — podnosił autor— iż „tak przyjemna para jak państwo Minto nie pojawia się częściej w Waszyngtonie”.
Początkowy szok i niedowierzanie w wydarzenia z Buffalo, skutkujące emocjonalnymi wystąpieniami społeczeństwa i członków rządu brytyjskiego, szybko ustąpiły miejsca chłodnej kalkulacji. Le roi est mort! Vive le roi! — Umarł król! Niech żyje król!, jak obwieszczał niegdyś marszałek francuskiego dworu kres panowania starego i początek nowego władcy.
Zmiana na urzędzie prezydenta USA została zatem przyjęta nad Tamizą ze spokojem. Dostrzegano co prawda kłopotliwe cechy charakteru Theodore’a Roosevelta, lecz nie widziano w nich zagrożenia dla własnych interesów. Zaistniałą sytuację postrzegano w kategoriach szansy, a nie problemu, tym bardziej że nowy prezydent pozostawił Haya na czele Departamentu Stanu, co pozwalało żywić nadzieję,