Wojna w Bośni: dwadzieścia lat po ludobójstwie

opublikowano: 2017-05-12 10:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Wojna w Bośni była jedną z największych tragedii końca XX wieku. Jak żyje się dziś w tym kraju, dwadzieścia lat po katastrofie?
REKLAMA

Wojna w Bośni – zobacz też: Była Jugosławia – jest wojna [Galeria]

(Wojna w Bośni) Marszałek Josip Broz Tito w latach czterdziestych (domena publiczna)

Ciemne wody Sawy wyznaczają granicę między dwoma światami, Unią Europejską i Bałkanami. W ten kwietniowy poranek 2015 roku stoję właśnie tu, nad jedną z największych europejskich rzek, na moście w Bosanskim Brodzie. Długo czekałem na tę chwilę. Brakowało mi Bośni i jej mieszanki szaleństwa, tragedii i lekkomyślności.

Zastanawiam się, czy sytuacja tego małego kraju zmieniła się od zakończenia wojny dwadzieścia lat temu, czy nienawiść między ludami wygasła i czy rozpoczął się długi proces obudowy, wspólnymi rękami.

Przede mną kilkanaście samochodów czekających przed punktem celnym na wjazd do miasta Bosanski Brod, pierwszego przystanku na trasie przez Półwysep Bałkański. Nie lubię granic, podejrzliwych spojrzeń celników, którzy uważnie mi się przyglądają, jak jakiemuś złodziejowi, niby potencjalnemu przestępcy. Nienawidzę pytających: „Nic do oclenia?”. Za każdym razem mam ochotę odpowiedzieć: „Oświadczam, że jesteście złośliwi i zupełnie niepotrzebni, nigdy nie przeszkodzicie obieżyświatom w pokonywaniu murów, które wznosicie”. Nie mam jednak zamiaru znosić kilkugodzinnych przeszukiwań i przesłuchań z powodu jednego nieszczęsnego zdania, dlatego zachowuję je dla siebie. Tak jak wszyscy.

Nagle słyszę śpiewy dobiegające z dołu, poniżej drogi. Przy stole między domami i ukwieconymi ogrodami siedzi kilkunastu mężczyzn kończących jeść obiad. Raz za razem trącają się kieliszkami i wstają, aby wznieść toast na rosyjską modłę, chóralnie śpiewając refreny ku chwale wielkiej Serbii i kilku bohaterów wyciągniętych z zakurzonych kart historii. Jest szesnasta, na Bałkanach późno siada się do stołu i dużo się pije, więc posiłki, w czasie których każdy próbuje zmienić świat i wyobraża go sobie lepszym, przeciągają się w nieskończoność. Samogon leje się strumieniami, słowa i pomysły gubią się w oparach alkoholu, by w końcu uderzyć w nacjonalistyczną nutę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ryknie „Tylko jedność ocali Serbów”. Zebrani są jednomyślni. Dewiza zyskała popularność pod koniec XIV wieku, kiedy Serbia musiała stawić czoła podwójnemu zagrożeniu, ze strony Węgrów i Turków osmańskich. Od tamtej pory zawołanie elektryzuje tłumy.

REKLAMA

Unieruchomiony w samochodzie, zaczynam się niecierpliwić. Celnicy są drobiazgowi; przesuwamy się w żółwim tempie. Bośnia każe na siebie czekać, zatem czekając, napawam się okolicą. Obserwuję wielkie czerwono-niebiesko-białe flagi, to serbskie barwy. Są wszędzie, na ulicach, budynkach użyteczności publicznej, w oknach niektórych domów. Oficjalna bośniacka flaga, niebiesko-żółta z białymi gwiazdami, jest ledwo widoczna, schowana w ciemnych zakamarkach niczym wstydliwa plama.

Alija Izetbegović, pierwszy prezydent niepodległej Bośni i Hercegowiny, 24 marca 1997 (fot. Helene C. Stikkel, US Department of Defense)

W końcu pokazuję paszport umundurowanemu funkcjonariuszowi, który nudzi się w budce. Z kamienną twarzą obraca go we wszystkie strony i skrupulatnie przegląda. Dziwne i egzotyczne pieczątki wydają się go intrygować, potem, niechętnie, nabiera rozpędu i stempluje dokument szybkim ruchem ręki. I o co tyle zachodu. Proszę jechać!

Sto metrów od przejścia stoi ogromna tablica wabiąca przejeżdżających turystów angielskim napisem „Welcome to Republic of Srpska”.

Jestem mile widziany, ale gdzie, w Republice Serbskiej czy w Bośni?

Pomyliłem drogę? Nie widzę tablicy z nazwą miasta Bosanski Brod. Zamiast niej tylko „Brod”. Miałem nadzieję, że serbskie obszary Bośni zmieniły się od czasu mojej ostatniej wizyty. Niestety, mam przed sobą smutną rzeczywistość i to wielkimi literami – najwidoczniej dwadzieścia lat po wojnie nacjonalizm wcale nie stracił na sile i arogancji. Przymiotnik „Bosanski”, czyli „bośniacki” został usunięty, flaga narodowa – schowana, a „Bośnia” – zastąpiona nazwą „Republika Serbska”. Tak jakby wszystko zostało opieczętowane jako serbskie, ludzie, nazwy, ziemia.

To moje pierwsze rozczarowanie, jedno z wielu.

Tekst jest fragmentem książki Hervé Ghesquière'a „Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie”:

Hervé Ghesquière
„Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie”
cena:
Wydawca:
WUJ
Tłumaczenie:
Justyna Nowakowska
Okładka:
miękka
Liczba stron:
208
Seria:
: Mundus
Format:
A5
ISBN:
978-83-233-4233-5
REKLAMA

Droga do Sarajewa jest wąska i kręta. Lokalne drogi krajowe są często węższe niż francuskie drogi departamentalne. Po przejechaniu kilku metrów w moje nozdrza wdziera się silny zapach ropy. Po prawej dostrzegam rozległy kompleks przemysłowy spowity żółtym dymem wydobywającym się z wysokich kominów. Co jakiś czas pochodnie gazowe rzucają światło na stare, zardzewiałe instalacje. Jedyna rafineria w Bośni pracuje pełną parą. W czasie wojny była tylko stertą złomu. Pokój i kilka inwestycji tchnęło w nią życie.

To pierwsze wrażenie odrodzenia jest ulotne. Na wsi przyroda odebrała to, co kiedyś do niej należało. Roślinność tworzy trzy-, czterometrową ścianę chaszczy, podobnych do korsykańskiej makii. Kiedyś pola i łąki w okolicach Bosanskiego Brodu ciągnęły się aż po horyzont, krowy i owce skubały trawę na pastwiskach w pobliżu gospodarstw, pod okiem zapracowanych wieśniaków. Dziś jedynie posępne krakanie kruków wyrywa opuszczone okolice z otępienia.

Przy drodze stoją poczerniałe, zniszczone budynki z zawalonymi dachami. Zapewne zostały podpalone dawno temu, bo w ruinach rozgościły się gęste drzewa. Gdzieniegdzie pośród tego spustoszenia widać ładny, świeżo odmalowany domek, z doskonale przystrzyżonym trawnikiem, obsadzonym puszczającymi pąki różanymi krzewami, dudniącym od radosnych dziecięcych krzyków. Widmo wojny idzie ramię w ramię z beztroską triumfującej wiosny.

Przed laty, w kwietniu 1992 roku, kiedy pierwsi dziennikarze, którzy przyjechali opisać rodzący się konflikt, zostali zmuszeni do pozostania w Sarajewie, z wiosek w niemal całej Bośni wypędzono tysiące ludzi. Przypuszczaliśmy, że mogło dochodzić do egzekucji, obawialiśmy się nawet, że do masakr. Ponad połowa republiki była wtedy niedostępna dla reporterów.

Wojsko bośniackich Serbów, wcielenie Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, na którego czele stał generał Ratko Mladić, popierane przez skrajnie nacjonalistyczne bojówki, dopuszczało się wymuszeń z dala od niewygodnych świadków.

Bojownicy wyciągnęli lekcję z własnej przeszłości. Kilka miesięcy wcześniej, jesienią 1991 roku, miasto Vukovar w Slawonii, prowincji położonej we wschodniej Chorwacji, było oblegane i bombardowane przez jugosłowiańską armię przez trzy miesiące, aż grad pocisków doszczętnie je zniszczył. To był początek wojny na Bałkanach. Zabitych i rannych liczono w tysiącach. Wszyscy ocaleni Chorwaci zostali wysiedleni, znaleźli schronienie w stolicy, w Zagrzebiu, lub na wybrzeżu adriatyckim. W owym czasie byłem jednym z kilku reporterów relacjonujących masakry i czystkę etniczną w Vukovarze. Koniec końców opustoszałe miasto zostało przekazane kilkuset miejscowym Serbom, skazanym na życie w ruinach, bez pieniędzy na odbudowę.

REKLAMA
Radovan Karadžić, lider bośniackich Serbów skazany za zbrodnie wojenne (fot. Mikhail Evstafiev, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 2.5 Generic).

Tymczasem w Bośni serbskie wojsko i milicja działały za zamkniętymi drzwiami, bez obserwatorów mogących ujawnić ich zbrodnie. Większość informacji pochodziła od uchodźców napływających do Sarajewa i w okolice Tuzli. Podchodziłem ostrożnie do relacji o skrajnej przemocy, bo obawiałem się prób manipulacji właściwych każdemu konfliktowi. Wojna była też wydarzeniem medialnym, nie chciałem przywoływać faktów, których nie byłem w stanie sprawdzić. Zdewastowany obszar między Bosanskim Brodem i Derventą nadal nosi piętno tego, co przeszła ludność boszniacka i chorwacka. Większość uciekła, a ci, którzy stawili opór, zostali zamordowani albo trafili na kilka miesięcy do obozów dla internowanych w Omarska lub Trnopolje, skąd zostali zwolnieni pod naciskiem społeczności międzynarodowej. Choć w moim zawodzie najważniejsze są podejrzliwość i ostrożność, wtedy powinienem był, ten jeden jedyny raz, odejść od żelaznej zasady dziennikarstwa. Historie były bowiem zbyt drastyczne, zbyt bulwersujące, zbyt bolesne i zbyt liczne, aby wszystkie zmyślono lub podkoloryzowano. Po prostu czasem rzeczywistość jest tak „surrealistyczna”, że aż ciężko w nią uwierzyć.

Wiosną 1992 roku droga, którą dzisiaj jadę, była pełna uciekających rodzin, niewiedzących, dokąd pójść. Osłupiali ze zdumienia mężczyźni podtrzymywali przerażone kobiety i starali się ochronić szlochające dzieci. Ciała leżały przed domami i w rowach. Milicjanci, upojeni propagandą, nienawiścią i alkoholem, zabijali i gwałcili.

Dwie dekady później pozostały tu tylko ruiny i ziemie leżące odłogiem. Pojedyncze tabliczki wskazują jeszcze położenie podziemnych kopalni. Ponad połowa ludności uciekła, okolica stała się pustynią, ludzką i gospodarczą.

Obiecuję sobie, że wrócę tu z tłumaczem. Chcę porozmawiać z tymi, którzy pozostali, i zrozumieć dlaczego, mimo pokoju zawartego przed dwudziestoma laty, w powietrzu nadal unosi się zapach wojny.

Tekst jest fragmentem książki Hervé Ghesquière'a „Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie”:

Hervé Ghesquière
„Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie”
cena:
Wydawca:
WUJ
Tłumaczenie:
Justyna Nowakowska
Okładka:
miękka
Liczba stron:
208
Seria:
: Mundus
Format:
A5
ISBN:
978-83-233-4233-5
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Hervé Ghesquière
Pracuje jako korespondent wojenny dla France 2. Relacjonował wiele konfliktów, między innymi w byłej Jugosławii, Kambodży, Rwandzie, Irlandii Północnej, Iraku i Afganistanie. Obecnie pracuje dla programu Envoyé spécial. W 2009 roku jako jeden z dwóch francuskich dziennikarzy został porwany przez talibów w Afganistanie i spędził w niewoli prawie półtora roku. Na bazie przeżyć z tamtego okresu w 2012 roku wydał opowiadanie zatytułowane 547 Jours. Jego dziadkowie byli polskimi emigrantami, a matka Janina Jankowiak urodziła się w okolicach Poznania. Od 1992 roku wielokrotnie bywał w Polsce jako dziennikarz i podróżował po całym kraju.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone