Zabili Przemyślany

opublikowano: 2023-01-16 12:18
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Chyba nic, co żyło w Hanaczowie, nie pozostało – nawet gołębie. Niemcy byli dokładni. Ci, co przyszli po nich, nie bardzo już się obłowili – wspominał jeden z mieszkańców miejscowości. Hanaczów przestał istnieć. Spokojna dawniej galicyjska prowincja była prawdziwą krainą śmierci.
REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Damiana K. Markowskiego „Ostatni dzień Hanaczowa”.

Ewakuacja większości mieszkańców do Biłki nastąpiła w ostatnim momencie. Nietrudno domyślić się, jaki los czekałby setki bezbronnych podczas majowej pacyfikacji. U ukraińskich i polskich sąsiadów w pobliskich miejscowościach znalazło schronienie co najmniej kilka rodzin, którym udało się przetrwać zniszczenie wsi. Prawie wszystkie wyjechały później na zachód. Hanaczów przestał istnieć, gdy zabrakło jego mieszkańców. Ale materialnie konał jeszcze przez kilka dni. Jego los dopełniła okoliczna ludność ukraińska. Mikołaj Kwaśniewski zapisał we wspomnieniach:

Każdy, kto chciał, korzystał z resztek ocalałego dobytku byłych jego mieszkańców. Czynili to także napastnicy. Ludzie z ukrycia obserwowali, jak Niemcy wybierali z kopców ziemniaki. Widzieli, jak mieszkańcy sąsiednich wsi szli z workami, zabierając, co się dało. Najczęściej taskali w workach ziemniaki. Zboże i kilka sztuk bydła zabrali Niemcy. Polowali też na kury, strzelając do nich z automatów. Chyba nic, co żyło w Hanaczowie, nie pozostało – nawet gołębie. Niemcy byli dokładni. Ci, co przyszli po nich, nie bardzo już się obłowili. […] Od pierwszego napadu do opuszczenia wsi przez ostatnich jej mieszkańców upłynęło 91 dni. Dziewięćdziesiąt jeden niespokojnych dni i koszmarnych nocy.

Członkowie 201 Batalionu Schutzmannschaft. Drugi od lewej siedzi Roman Szuchewycz, naczelny dowódca UPA

Rozbicie oddziału porucznika „Strzały” w ostatniej bitwie o Hanaczów nie oznaczało końca polsko-żydowskiej partyzantki w powiecie przemyślańskim. Żydzi przemieszani z polskimi akowcami częściowo wydostali się z matni i walczyli nadal. Kilka tygodni po zniszczeniu Hanaczowa grupa żydowskich bojowców pomogła ocalić przysiółek Świrza – Zadębinę. Przysiółek liczył około trzydziestu gospodarstw. Jego mieszkańcy – niemal wszyscy to Polacy – co noc wyjeżdżali furmankami całymi rodzinami do Świrza, gdzie znajdowała się placówka samoobrony. Bali się zostać na noc w oddalonych zabudowaniach. Po zmroku w przysiółku przebywali tylko jego obrońcy – Polacy i Żydzi.

Napaść miała miejsce w połowie czerwca. Banderowcy uderzyli nocą. Szczęśliwie dostrzegł ich w porę żydowski wartownik, wszczął alarm i otworzył ogień do postaci wyłaniających się z mroku. Po chwili do walki włączyło się kilkunastu pozostałych obrońców. Zaterkotał żydowski erkaem. Upowcy cofnęli się zaskoczeni, ale po chwili ponowili atak, pewni swojej przewagi liczebnej i ogniowej. Sytuacja obrońców byłaby bardzo trudna, gdyby nie odsiecz, która w porę nadeszła ze Świrza i Świrzyka. Wzięci w dwa ognie Ukraińcy pospiesznie wycofali się. Strat w ludziach nie było, ale część Zadębiny spłonęła od kul zapalających i granatów.

REKLAMA

Pojawiły się okazje do odwetu. Mężczyźni, którzy stracili bliskich, pałali żądzą zemsty. Ocaleni obrońcy Hanaczowa byli gotowi odpłacić Ukraińcom za ich zbrodnie. Oprócz patriotyzmu kierował nimi zatem znacznie bardziej przyziemny motyw, by kontynuować walkę. Jeden z nich wspominał:

W czasie drugiego napadu na Hanaczów banderowcy zamordowali moją babcię i wujka. Natomiast szesnastoletniemu bratu Józefowi odcięli ręce i nogi od tułowia oraz rozpruli bagnetem brzuch. Tak pozostawili go, by w męczarniach skonał. Bardzo przeżyłem śmierć brata.

Wywiad AK natrafił na ślad grupy członków UPA, rekrutującej się z okolicznych Ukraińców odpowiedzialnych za śmierć Stanisława Weissa, za mordy w Krosienku i Kopani. Prawdopodobnie grupa wzięła też udział w atakach na Hanaczów. W drugiej połowie maja akowcy złapali Iwana Zajaca, członka bojówki. Wracał z żoną przez pole do domu. Litości nie było. Zabrali go nad rzeczkę Gniłą i zastrzelili.

Latem pluton AK „Bunia” został odtworzony i pozo[1]stał na terenie byłego powiatu przemyślańskiego. Wszedł w skład oddziału kapitana Fryderyka Stauba „Procha”. Kapitan Staub, sam żydowskiego pochodzenia, działał wcześniej w Polskiej Partii Socjalistycznej i miał za sobą piękną kartę: był jednym z „orląt” lwowskich, walczył z bolszewikami w 1920 roku i Niemcami w 1939 roku. Został odznaczony Krzyżem Orderu Wojennego Virtuti Militari. Opiekę nad żydowskimi uciekinierami traktował jak swoją powinność. Był Polakiem, czuł się nim zawsze. Ale był Polakiem w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Leopold Kleinman przebywał wśród żydowskich akowców, którzy przeżyli ostatnią obronę Hanaczowa. Zresztą niewiele pamiętał z jej przebiegu. Był w schronie, gdy ten zawalił mu się na głowę, wysadzony przez niemieckich saperów lub zburzony pociskiem działa samobieżnego. Wyciągnięty z gruzów przez towarzyszy broni, uciekał wraz z nimi pod ogniem cekaemów przez otwarte pole. Wielu dosięgły kule, ale nie jego. Choć jedna z nich zaczepiła o harmonię, którą taszczył na plecach. Pamięć odzyskał dopiero w leśnym obozowisku za sprawą doktora Szczepankiewicza, lekarza oddziału. Za obronę Hanaczowa Leopold został awansowany na stopień kaprala. Jego zamordowany brat otrzymał pośmiertnie Krzyż Walecznych.

Pomnik na zbiorowej mogile zamordowanych w czasie obrony Hanaczowa (fot. Glaube)

Można by powiedzieć, że dawni obrońcy Hanaczowa, Polacy i Żydzi, pozostali na straconym posterunku. Na placówce, której obronić już nie było można. Żołnierze oddziału walczyli z Niemcami i banderowcami podczas akcji „Burza”. Bili się na dwóch frontach naraz. Z jednej strony – chronili polskie wsie i pełnili funkcję „straży pożarnej” na wypadek napadu nacjonalistów. Z drugiej – walczyli z wycofującymi się Niemcami w beznadziejnej próbie demonstracji polskości terenów, które przypaść miały Związkowi Sowieckiemu.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „Ostatni dzień Hanaczowa” bezpośrednio pod tym linkiem!

Damian K. Markowski
„Ostatni dzień Hanaczowa”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
15.12.2022
Format:
13.5x21.5 [cm]
ISBN:
978-83-111-5871-9
EAN:
9788311158719
REKLAMA

Szła burza. Lecz nie ta wiosenna i letnia, pełna gromów i ulewnych deszczów. Na obszarze okupowanych przedwojennych polskich województw wschodnich Armia Krajowa przystąpiła do realizacji planu odtwarzania sił zbrojnych. Ostatnia szansa na wskrzeszenie Polski na Kresach. Ostatni bój, tym razem tylko demonstracyjny, bo przeciwko wielomilionowych armii, garstka kilkunastu tysięcy straceńców mogła jedynie symbolicznie zaznaczyć swoją wolę.

Niemcy nadal pozostawali jednak drugim zagrożeniem. Najgroźniejszym wrogiem pozostawała UPA, rozbudowana przed ostatecznym starciem w wojnie o Ukrainę wolną od Sowietów, Niemców, ale i Polaków. W pierwszych dniach lipca kompania „Procha” starła się z oddziałem UPA. Nadarzyła się okazja do wyrównania rachunków. Mimo przewagi banderowców zostali oni zmuszeni do ucieczki. W walce wziął udział Włodzimierz Żukowski, który tak opisał te chwile:

„Żbik” zbliżył się z wiązką granatów pod osłoną naszego karabinu maszynowego i rzucił je do okopu nieprzyjacielskiego cekaemisty. Rozległ się wybuch, dwóch Ukraińców zostało zabitych, a jeden ranny. Banderowiec podniósł zacięty karabin, jakby chciał się poddać, ale nikt nie miał litości – padł strzał i ściął go z nóg. Zdobyty ckm i amunicja zawędrowały na tyły i po chwili karabin był sprawny. […] Tyraliera zbliżyła się do linii esesowców, padają granaty, strzały i głośne HURRA! […] Esesowcy stracili swego dowódcę oraz wielu mołojców, zaczęli zbierać rannych i uciekać w popłochu.

Upowcy zostawili na pobojowisku siedmiu zabitych i karabin maszynowy. Zginęło też dwóch Polaków: powszechnie lubiany w oddziale kapral Franciszek Kral „Pika” ze Lwowa i Sokulski „Nogaj” z Tarnopola. Oddział kapitana „Procha” stacjonował w Biłce Szlacheckiej, dużej polskiej wiosce na wschód od Lwowa, a jednocześnie – w jednym z największych ośrodków samoobrony w Galicji Wschodniej. Służyło w nim co najmniej kilkunastu hanaczowian. Jeden z nich, o pseudonimie „Jowisz”, tak wspominał tęsknotę do zamordowanej miejscowości:

Bardzo tęskniłem za domem rodzinnym. Często stałem zwrócony w kierunku Hanaczowa i wpatrywałem się w jego kierunku. Z Biłki było widać zarysy lasów i gór hanaczowskich.

Starcie Hanaczowa z powierzchni ziemi załamało tych Polaków, którzy jeszcze nie opuścili swych domostw mimo nieustającej groźby napadów. Ich wytrzymałość psychiczna również miała granicę, która właśnie została nieodwołalnie przekroczona. Nastąpił prawdziwy exodus. Powiat przemyślański opuszczały całe przysiółki, kolumny uchodźców wyjeżdżały na zachód, byle dalej od banderowskiego noża, od czystki etnicznej, partyzanckich przygód i innych katastrof, jakie dotknęły tego roku całą Galicję Wschodnią. W meldunku tygodniowym sporządzonym przez oficera AK, datowanym na 12 maja 1944 roku, a zatem dziesięć dni po zagładzie hanaczowskiej bazy, zapisano, już bez upiększania rzeczywistości:

REKLAMA

...z Przemyślan uciekło 80–90% inteligencji. Wszelkie wysiłki w kierunku powstrzymania tej paniki na razie nie odnoszą skutku... Ludność polska znajduje się jeszcze w tej chwili w trzech ośrodkach, a to w Przemyślanach, Dunajowie i Świrzu. Ze wszystkich innych uciekła lub została wymordowana.

Kopiec na cmentarzu w obecnej Hanaczówce, upamiętniający ofiary mordów dokonanych przez nacjonalistów ukraińskich w lutym i kwietniu 1944 r. w Hanaczowie (fot. Andrej Pawlyszyn)

Ale nie wszyscy pogodzili się z utratą rodzinnych domów. Byli i tacy, którzy nie zamierzali wyjeżdżać na zachód, uciekać w nieznane. Zresztą, dokąd mieli uciekać? Kto czekałby na nich w odległych, nieznanych im przecież stronach? Niektórzy przenieśli się tylko do sąsiednich wsi, w nadziei że kiedyś to wszystko musi się skończyć. Chcieli zebrać, co zasiali. Pozostać przynajmniej w pobliżu miejsca, gdzie pracowali, rodzili się, umierali, kochali i po prostu żyli.

Najodważniejsi przypłacili tęsknotę za ojcowizną własnym życiem. Przebrzmiały już salwy armatnie, przejechały czołgi i transportery opancerzone, runęły na zachód kolumny Armii Czerwonej, a Galicja Wschodnia dalej spływała polską i ukraińską krwią. Po przejściu frontu wczesną jesienią napady znowu przybrały na sile. Banderowskie kierownictwo zwróciło swych ludzi przeciwko Sowietom, ale los Polaków był przypieczętowany. Mieli zniknąć z „etnicznie ukraińskich ziem”. Zniknąć na zawsze i nieodwołalnie. W jednym z dokumentów UPA stwierdzono wprost, że w związku z ogłoszoną przez komunistów akcją „wymiany ludności” między „ludową” Polską a sowiecką Ukrainą, pozostałym jeszcze na wschód od Bugu Polakom należy „pomóc” w podjęciu decyzji o wyjeździe. Ta „pomoc” polegała na podtrzymaniu antypolskiej akcji.

Grupa kilkunastu hanaczowian próbowała doczekać końca tego koszmaru w okolicznych wioskach. Hanaczów nie istniał już jako miejscowość. Był już tylko punktem na mapie, wypaloną pustynią pełną ruin i mogił. Ukraińscy nacjonaliści ostatecznie osiągnęli swój cel, choć dokonały tego niemieckie ręce. Ocaleni z pogromu i exodusu pod Lwów liczyli, że przecież ich oprawcy nie mają już powodu, by ich prześladować. Mylili się. W napadzie na Stanimirz zginęła co najmniej czwórka byłych mieszkańców Hanaczowa. Katarzyna Blicharska, Anna Nieckarz, Antonina Piwowar. I Michał Niebylski, który miał osiemnaście lat. Nie zginęli szybką śmiercią. Wyrwano im języki, wypruto żyły z rąk, wepchano druty do uszu, nosów, gardeł i oczu. Wszyscy oni przeżyli tragedię swej wsi i grozę napadów z zimy i wiosny. Nie doczekali jednak końca wojny, jaką jednostronnie wydali nacjonaliści Polakom i innym swoim wrogom, także własnym rodakom. Tak bojownicy o wolną Ukrainę „pomagali” nielicznym, pozostałym w okolicy Polakom, których nie udało się wymordować, podjąć „odpowiedniej” decyzji w kwestii – zostać, czy wyjechać.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „Ostatni dzień Hanaczowa” bezpośrednio pod tym linkiem!

Damian K. Markowski
„Ostatni dzień Hanaczowa”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
15.12.2022
Format:
13.5x21.5 [cm]
ISBN:
978-83-111-5871-9
EAN:
9788311158719
REKLAMA

Wśród ocalonych byli tacy, którzy podpisali pakt z diabłem: wstąpili do tworzonych przez NKWD Istriebitiel’nych Batalionów. Te oddziały, podległe sowieckim wojskom wewnętrznym, przyjęły rolę samoobrony przed UPA, ale i grup pacyfikujących niepokorne ukraińskie miejscowości. W Przemyślanach, których ranga spadła z powiatu do rejonu (odpowiednik sowieckiej gminy), także powstał taki oddział. Początkowo złożony był niemal wyłącznie z ocalałych Polaków i Żydów. Walczył w nim m.in. Jankiel Fanger. Przeżył piekło dwóch okupacji, koszmar getta, zwierzęcą walkę o życie w obronie polskich wsi przed upowcami. Zginął śmiercią żołnierza, w październiku 1944 roku. Banderowska kula dosięgła go w czasie, gdy wydawało się, że już nic złego nie może go spotkać.

Kiedy hanaczowianin Kazimierz Bedryj wrócił do miasteczka po przejściu frontu, by zobaczyć, co dzieje się w spalonym Hanaczowie, usłyszał od jednego z byłych akowców:

Nasza partyzantka działa tu z Ruskimi i łapią ukraińskich bandytów. Jak z nimi skończą, to Ruscy wezmą się za polskich partyzantów. Im tu jedni i drudzy są niepotrzebni. Uciekaj, póki się da.

Tej rady posłuchało wielu. Nie trzeba było tego powtarzać. Spokojna dawniej galicyjska prowincja była prawdziwą krainą śmierci. Wojna zdawała się być daleko, nie było już czołgów i samolotów. Ale była inna wojna: partyzancka. Banderowcy wydali Sowietom wojnę na śmierć i życie. Wojnę, której wygrać nie mogli. Powojenna Ukraina spłynęła krwią, przede wszystkim ich krwią. Rzadziej krwią nowych okupantów. Często za to krwią bezbronnych cywilów. Ukraińców, Polaków, wszystkich tych, którzy znaleźli się na celowniku „leśnych” z rzeczywistym czy (o wiele częściej) rzekomym podejrzeniem o współpracę z bolszewikami.

Pomnik UPA w Brzeżanach w obwodzie tarnopolskim (fot. Roman Zacharij)

Byli akowcy, Polacy i Żydzi, starali się trzymać razem. Łączyła ich wspólna niedola, tragiczna, choć inna historia związana ze śmiercią bliskich, braterstwo broni zawiązane przeciwko niemieckim nazistom i ukraińskim nacjonalistom. W wojnie z UPA, która nadal toczyła się na terenie byłych polskich województw południowo-wschodnich anektowanych przez Związek Sowiecki, jeńców brano rzadko. „Polskie” IB walczyły bez pardonu. Ich członkowie też nie mogli liczyć na okazanie litości.

REKLAMA

Jeden ze „strybków” wspominał:

Był rozkaz, aby nikt nie oddalał się w pojedynkę z plutonu. Gdy to zrobił, nigdy już nie wracał. Był u nas jeden taki przypadek. Znaleźliśmy kolegę […] wrzuconego do studni, a wcześniej porąbanego siekierą. Był 14-letnim sierotą, gdyż jego rodziców banderowcy zamordowali już wcześniej.

Dowództwo UPA wreszcie mogło rzucić swe oddziały przeciw wrogowi, który był uzbrojony. Nie byli to bezbronni polscy chłopi albo improwizowane bazy samoobrony, ale regularne wojsko, w dodatku doświadczone już w zwalczaniu partyzantki po wiosennej kampanii na Wołyniu. W rejon Przemyślan przybyły Wojska Wewnętrzne NKWD, dysponujące czołgami, artylerią, samochodami pancernymi, pociągiem pancernym, a nawet wsparciem samolotów szturmowych ze lwowskiego lotniska. Niemal z dnia na dzień to myśliwy stał się zwierzyną łowną.

Trudno rozpatrywać śmierć wielu członków UPA w walkach z Sowietami w kategoriach sprawiedliwości dziejowej, ale dowódca sotni, która zaatakowała Hanaczów położył głowę w jednej z bitew. Dmytro Karpenko „Jastrub” wziął udział w ukraińskim powstaniu przeciwko Sowietom, utopionym we krwi przez oddziały NKWD. Kolejne oddziały UPA były z łatwością rozbijane i masakrowane przez sowieckich łowców głów. Upowcy nie mieli szans w starciu z zawodowymi mordercami, wspieranymi przez czołgi, artylerię i lotnictwo szturmowe. Karpenko poległ w boju w ostatnich dniach 1944 roku. Niespełna rok po tym, jak jego podkomendni przynieśli do Hanaczowa śmierć i pożogę.

Przemyślany przeżyły polski Hanaczów tylko o tydzień jako miejsce współistnienia kilku narodowości. Na wieść o zniszczeniu wsi Polacy pozostali jeszcze w pobliskich wioskach, masowo zaczęli ściągać do miasteczka. Przyjeżdżali w popłochu, z tym, co było pod ręką. Dzieci płakały na rękach kobiet, mężczyźni trwożnie spoglądali w stronę pobliskich wzgórz, wypatrując, czy nie nadchodzi stamtąd niebezpieczeństwo. Niemcy podstawili wagony na stację. 10 maja z Przemyślan wyjechał na zachód skład 40 wagonów polskich uchodźców. Stłoczeni, z pozostałością dobytku całego życia, za to ocaleni. Już nie płakali. Być może gorzki smak opuszczenia rodzinnych stron, w których przecież spotkało ich także sporo dobrego, nie przesłaniał uczucia ulgi z powodu wyrwania się z rąk ludobójców. A może po prostu już nie mieli siły płakać.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „Ostatni dzień Hanaczowa” bezpośrednio pod tym linkiem!

Damian K. Markowski
„Ostatni dzień Hanaczowa”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
15.12.2022
Format:
13.5x21.5 [cm]
ISBN:
978-83-111-5871-9
EAN:
9788311158719
REKLAMA

Oczywiście nie wszyscy wyjechali. Zostało jednak nie więcej niż kilkanaście rodzin. Podobnie jak w tysiącach innych polsko-żydowsko-ukraińskich miasteczkach, społeczność Przemyślan faktycznie przestała istnieć wskutek sowieckich deportacji, Zagłady Żydów zgotowanej przez nazistów, czystki etnicznej dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów, a wreszcie wypędzenia pozostałych po tej hekatombie obywateli polskich, zrealizowanego w ramach „transferu ludności” między komunistyczną Polską a Ukrainą Sowiecką.

Zanim jednak dokonała się tragedia mieszkańców Przemyślan, do resztek rodzinnego miasta przybył z lasu Leopold Kleinman. Ostaniec. Niedobitek. Cudem Ocalały, czy raczej Niezgładzony przez niedopatrzenie oprawców spod znaków swastyki i czerwonoczarnej flagi? Kleinman w milczeniu, jakby odeszły go zmysły, po tylu latach cierpień i niebezpieczeństw kroczył znajomymi, a już obcymi uliczkami. Nie widział znajomych, sąsiadów, bo już ich tutaj nie było. Poznawał tylko budynki. O ileż trwalsze potrafią być one od ludzkiego żywota. Kleinman przeszedł martwe miasteczko, aż dotarł do drzwi swojego mieszkania. Niegdyś strefy sacrum. Wówczas bardziej podobnego do rodzinnego grobowca.

Pomnik ofiar zbrodni dokonanej przez OUN-UPA na Polakach na Kresach, Warszawa (fot. Apilek)

Na podwórzu słyszał tylko obce, ukraińskie głosy. Nie znał ich. Okoliczni chłopi szybko sprowadzali się do pustoszejących domów i mieszkań, beznamiętnie zapełniając pustkę powstałą po „zniknięciu” ich dawnych mieszkańców. Z ciężkim sercem nacisnął klamkę i wszedł do środka. O nie, to, co zobaczył, nie miało w sobie już nic z sacrum. Wszystko zostało sprofanowane, rozbite, pozbawione tego pierwiastka bliskości, tak typowego dla „swoich” miejsc… Rzeczy jego, brata i rodziców (których nie zabrali szabrownicy i czerwonoarmiści), porozbijane, rozrzucone. Walające się papiery, dokumenty ojca, nuty… Oddychał tamtym światem, już dawno przebrzmiałym. I w przypływie emocji doświadczył zjawiska wręcz metafizycznego. Miał widzenie. Opisał je Jacek Cygan:

Poczuł w uszach bolesny szum, jakby jakaś cisza wgryzała się w mózg. Zobaczył, że na ścianach poruszają się cienie. Podszedł do okna. I zamarł z przerażenia. Pod ich domem całą szerokością ulicy szedł żydowski pogrzeb. W promieniach zachodzącego słońca postacie były jakieś wytrawione, nieostre. Ktoś obcy miałby trudności z ich rozpoznaniem, ale on poznawał bezbłędnie.

Na przedzie konduktu szedł tata z mamą i z Dolkiem. Widział ich wyraźnie. Mama miała na sobie koronkową czarną suknię, którą tak lubiła. Tata był w ciemnym garniturze, miał białą koszulę, pod szyją muchę, na którą mówiło się u nich motylek. Tylko Dolko był w łachmanach, biedny i zaniedbany, jakby wyszedł z lasu. Obok taty szli Brandweinowie. Jego brat Eliasz, także skrzypek, ale żyjący z prowadzenia sklepu z wikliną. Za nim jego syn Mozes, który miał aptekę. Poldek wstrzymał oddech. Poznał Herszełe Dudzlaka w czerwonych butach.

REKLAMA

– Więc on też zginął? – zapytał siebie Poldek. Zrozumiał, że w kondukcie pogrzebowym idą umarli obywatele jego ukochanego sztetl. […]

Poldek patrzył i patrzył, a tłum jego żydowskich sąsiadów wcale się nie kończył. Mąciło mu się w głowie, w mózgu pojawiło się natrętne pytanie:

– Jak to, więc zamordowali całe miasteczko, całe Przemyślany?

Ale w tym momencie myśli ułożyły się w kolejne pytanie:

– Czyj to jest pogrzeb?

I zaraz zjawia się odpowiedź:

– Jeśli tuż za trumną idą tata, mama i Dolko, to musi być mój pogrzeb, pogrzeb Poldka!

Tego już rozpędzone myśli chłopca nie mogły wytrzymać. Poldek stanął na środku pokoju, wyciągnął zza paska pistolet i przystawił sobie do skroni. Ale nagle wydarzyło się coś, co Żydzi nazywają a nes fyn szamaju, czyli cud z nieba. Jakaś silna pięść wyrżnęła Poldka w szczękę tak mocno, że broń wypadła mu na podłogę.

– Ty skur…synu! To po to się tyle nacierpiałeś, po to tyle przeszedłeś, żeby teraz się zabić? Komu chcesz dać satysfakcję?

Poldek usłyszał głos Tadzia Klimki. Nie umiał wydobyć z siebie słowa odpowiedzi. Patrzył na przyjaciela, jakby go nie poznawał. Minęła spora chwila, po czym obaj padli sobie w objęcia i zanieśli się płaczem.

– Tadzio Klimko siłą zabrał Poldka do Lwowa. Zaraz na wstępie jego mama powiedziała:

Jesteś moim drugim synem, jesteś członkiem naszej rodziny. Wszystko, co nasze, należy też do ciebie.

Tak, tak, panie Leopoldzie. Przeżył pan, gdyż opatrzność znów wyrwała pana śmierci. Ale zamordowali pana Przemyślany.

Lwów na pocztówce z początków XX wieku

Bezsens, w jaki popadł Kleinman po Zagładzie, nie dotknął wyłącznie jego osoby. Zakończenie okupacji niemieckiej oznaczało dla Żydów ocalonych przez hanaczowian przeformułowanie najważniejszego pytania odnośnie do przyszłości. Kwestia ta, której wotum do tej pory brzmiało: „Jak przeżyć?”, została niespodziewanie zastąpiona przez jeszcze ważniejsze pytanie: „jak żyć?”. I trzeba przyznać, że Ocaleni nie zawsze mogli na nie odpowiedzieć z łatwością. Abraham Geva tak pisał o wewnętrznych rozterkach, z jakimi przyszło mu się zmierzyć po przeżyciu:

Przeżycie wojny zawdzięczam naszej grupie, mieszkańcom Hanaczowa, oddziałowi AK kpt. „Procha” oraz szczęściu. Dla mnie największym ciosem (psychicznym) w życiu była wiadomość o wyzwoleniu. Nie wiedziałem, co zrobić z wolnością. Żyłem w grupie, miałem co jeść, czułem się z innymi jak równy z równym. Z jednej strony byłem w siódmym niebie, ale nie znajdowałem odpowiedzi na pytanie – Jak żyć dalej? Straciłem wszystkich najbliższych, zostałem sam ze sobą, byłem bezradny… byłem skazany na życie.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Damiana K. Markowskiego „Ostatni dzień Hanaczowa” bezpośrednio pod tym linkiem!

Damian K. Markowski
„Ostatni dzień Hanaczowa”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Rok wydania:
2022
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
15.12.2022
Format:
13.5x21.5 [cm]
ISBN:
978-83-111-5871-9
EAN:
9788311158719
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Damian K. Markowski
Historyk, sowietolog, pracownik Biura Upamiętniania Walk i Męczeństwa, autor publikacji Płonące Kresy. Operacja „Burza” na ziemiach wschodnich II Rzeczypospolitej (2011) oraz Anatomia strachu. Sowietyzacja obwodu lwowskiego 1944–1953. Studium zmian polityczno-gospodarczych (2018).

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone