C. D. Heaton, A. Lewis – „Gwiazda Afryki” – recenzja i ocena
Podręczniki do historii niewiele miejsca poświęcają roli Luftwaffe podczas II wojny światowej. Tymczasem, podobnie jak po stronie alianckiej, wykształciła ona w swoich szeregach prawdziwie wybitnych asów lotnictwa.
Postać Hansa Marseille mogłaby w dzisiejszych czasach podbić Hollywood. Przystojny, o zniewalającym uśmiechu, pełen nonszalancji buntownik łamał kobiece serca, a informacje o kolejnych przyznawanych mu odznaczeniach trafiały na czołówki gazet. Początkowo nikt nie wróżył mu sukcesu. Kolejni dowódcy z poczuciem ulgi odsyłali tego niepokornego pilota, z którym nie wiadomo, czy było więcej kłopotu czy radości. Beztroski pozostał niemal do końca, choć z każdym kolejnym miesiącem i traconym przyjacielem, jego twarz robiła się coraz bledsza.
Przeczytaj:
Manewry, jakich dokonywał w powietrzu były wynikiem jego zamiłowania do ryzyka. Bez wcześniejszego powiadomienia oddzielał się od grupy, by samemu stawić czoła nadciągającym samolotom. Było to z resztą powodem początkowej niechęci, jaką darzyli go inni piloci. Jednak, gdy chciał, potrafił szybko zjednywać sobie przyjaciół. W sumie Marseille dokonał 158 zestrzeleń, co plasowało go w czołówce Luftwaffe, z czego na każde zestrzelenie wykorzystywał około 15 sztuk amunicji. Warto dodać, że przeciętny pilot do takiego manewru potrzebował między 80 a 120 sztuk, przy czym większość nie trafiała w cel, ale wchodziła w tor lotu maszyny. Niemal wszystkie strzały Marseille’a trafiały zaś w celu. Jego największym dokonaniem było strącenie, podczas trzech lotów bojowych, jakie odbył w jednym dniu, siedemnastu maszyn.
Na wspomnienie zasługuje także praktyka obchodzenia się z zestrzelonymi pilotami, którą upowszechnił Marseille – wykonywał lot nad lotniskiem nieprzyjaciela by zrzucić informację o jego stanie zdrowia (lub śmierci) i robił to nawet po oficjalnym zakazie takich lotów, jaki wydał sam Göring. Jeśli pilot przeżył, zapraszał go do swojego namiotu, gdzie traktowany był z honorami. Podobne podejście cechowało także Brytyjczyków.
Jego przyjaciel, Ludwig Franzisket, tak wspominał działanie Marseille’a:
Niepewność, czy mąż, brat, albo ktokolwiek inny wróci do domu, była wielkim ciężarem. Marseille to wiedział, powiedziała mu o tym matka. Dlatego tak postępował. Można by go uznać za człowieka pełnego sprzeczności – najpierw zabijał, a potem usiłował ratować, przekazywać wieści, odnajdować zwłoki. Ja uważam go za humanistę rzuconego w bardzo nieludzkie środowisko, który starał się uczynić jak najwięcej dobra w tej straszliwej sytuacji.
Marseille cieszył się uznaniem najwyższych przedstawicieli państwowych. Hitler, z którego rąk odebrał Odznaczenie z Liśćmi Dębu i Mieczami, widział w nim przyszłość narodu, z jego żartów śmiali się także Göring i Rommel. Zginął jako 22-latek, a na jego uroczystości pogrzebowe przybyli niemal wszyscy stacjonujący w okolicach żołnierze. Warto przy tym wspomnieć, że Marseille nigdy nie zapisał się do NSDAP i był przykładem antynazisty, jak zresztą większość pilotów Luftwaffe. Nie bał się wygłaszać ostrych opinii o politykach. Od momentu, gdy dowiedział się o tzw. „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej” stwierdził, że świat nigdy nie wybaczy tego, co Niemcy zrobili podczas wojny.
Książka została napisana przez Colina D. Heatona, byłego żołnierza 101. Dywizji powietrznodesantowej i profesora wojskowości, a także Annę-Marię Lewis, autorkę licznych prac z zakresu historii wojskowości. Doskonale wpisuje się ona w kanon lektur przydatnych każdemu, kto zainteresowałby się dziejami podniebnych formacji II wojny światowej. Napisana jest przystępnym językiem, pozbawionym emocji, ale także – typowego dla tego rodzaju publikacji – suchego wyliczania faktów. Pozwala przenieść się na tereny południowego frontu, na nieprzyjazną pustynię: w dzień gorącą i parną, a nocami mroźną i nieprzystępną. Zawiera szereg informacji na temat struktury Luftwaffe i wojskowości, a także fotografii przedstawiających opisywane zdarzenia. Poparta jest bogatą bibliografią, która pozwala zgłębić poruszane zagadnienia.
Lekturę polecam szczególnie tym, którzy przeczytali już „Rycerzy Wojennego Nieba” A. Makosa i L. Alexandra, gdyż przywoływane tam postacie powracają w „Gwieździe Afryki” i pozwalają jeszcze lepiej przyjrzeć się dokonaniom pilotów.