„Czytam bardzo selektywnie…” - wywiad z Eugeniuszem Dębskim
Robert Dudziński: Ostatnie miesiące przyniosły nam wznowienie Twojej leciwej już powieści „Śmierć Magów z Yara”. Czy zaistniały jakieś istotne różnice między starym a nowym wydaniem? Wiele się zmieniło?
Eugeniusz Dębski: Jakby tak porównać obydwa teksty w jakimś edytorze, to ten nowy upstrzony byłby czerwonymi znaczkami. Nie ma tam żadnych zmian konstrukcyjnych, bo to rzecz już dawno wymyślona i napisana. Wzięła się za to natomiast redaktorka i trochę rzeczy pozmieniała, na przykład wedle niej bez sensu było to, że ktoś najpierw strzela z łuku, a potem wyciąga miecz, bo powinien wcześniej zsiąść z konia itp. Ze wznowieniem zapoznałem się w 80% i je zatwierdziłem. A żeby nie było tak, że czytelnik dostaje tę samą powieść, tylko trochę wyczyszczoną, dodałem do tego wydania jedno opowiadanie. Pierwsze wydanie niemal z chwilą druku powędrowało do taniej książki czy różnych wyprzedaży, ponieważ w owym czasie likwidowano Krajową Agencję Wydawniczą, gdzie „Śmierć Magów z Yara” wyszła i nikt praktycznie nie zajmował się jej promocją. Fabryka Słów zaproponowała pełną, w pewnym sensie, retrospektywę moich dzieł i m.in. padło na „Magów […]”
R.D.: Debiutowałeś jako autor fantastyki w 1984 r. Od tego czasu sporo się zmieniło. Uważasz, że łatwiej było początkującym wtedy, czy prościej jest teraz?
E.D.: To jest skomplikowana sprawa. W tamtych czasach każde wydawnictwo musiało wydać pewną pulę książek. Miało też obowiązek wydawania debiutantów, pewnie jednego w roku. Należało więc jakoś się do tego miejsca dopchać. Poza tym sytuacja wyglądała tak, że z polskich autorów to wychodziło może piętnastu rocznie, z czego debiutantów ze dwóch (pamiętajmy, że wydawnictw zajmujących się beletrystyką było tyle, co palców na jednej dłoni). Wychodził więc Oramus, Lem, Sapkowski — same uznane nazwiska. Teraz, chwalić Boga, to się zmieniło, jest pęd na polskich autorów. Niemal każda oficyna zajmująca się fantastyką wydaje Polaków, także debiutantów. Grozi nam, co prawda, odchylenie w drugą stronę, przesyt, ale to i tak zdrowsze od tego, co było.
R.D.: Może masz jakieś rady dla początkujących pisarzy wynikające z własnego doświadczenia?
E.D.: Jeśli dobrze podliczyć, to zawodowców z wykształceniem filologicznym jest w Polsce tylko kilku. W Stanach są specjalne kursy dla pisarzy, tak że jakiś gość może sobie napisać, że spławiał drewno, szył, był murarzem i ukończył kurs pisarski na jakimś tam uniwersytecie. W Polsce na takie kursy jeszcze nie trafiłem. Potencjalny autor musi przede wszystkim „naczytać” ileś tam książek. Jeśli nie wchłonie wiedzy pisarskiej poprzez czytanie, to nie ma co próbować. To jak z jazdą na rowerze, musisz mieć bagaż doświadczeń. Poza tym obiektywnie myślący człowiek powinien wiedzieć, kiedy może zacząć pisać. Ja nie siadam do pisania, dopóki nie wymyślę jakiejś dobrej anegdoty, jakiegoś miejsca fabularnego, do którego dążę, takiego haczyka na czytelnika. Zdarza się, że rasowi autorzy sobie z tym nie radzą. Zaczynam zaś pisać, gdy mam już gotową obudowę, rys fabularny itp. Obserwuję natomiast pewną taką beztroskę i nadmierną ufność bardzo młodych pisarzy. Polega to na tym, że nagle przychodzi im do głowy pisanie powieści. Od razu powieści! Co jakiś czas zgłasza się ktoś taki do mnie i prosi o recenzję „fragmentu powieści”. Zawsze w takich przypadkach obawiam się, że zwalą na mnie ileś tam stron. Teraz już wiem, że te fragmenty to z reguły półtorej strony w stylu „Kopyta klaskały w mroku”. [śmiech] Dla mnie, niestety, fragment powieści to stron przynajmniej sześćdziesiąt. Ale symptomatyczne jest takie podejście: „będę pisał powieść”, po czym już po dwóch stronach autor taki chce wiedzieć, czy warto pisać dalej. To, niestety, jest tylko śmieszne.
R.D.: Tworzysz już chyba dwadzieścia lat, nie próżnowałeś w tym okresie. Powstało wiele książek i opowiadań. Czy jest jakiś utwór, który uważasz za swój najlepszy?
E.D.: Takiego jednego na pewno nie da się wybrać. Mam na swojej stronie około siedemdziesięciu opowiadań, każde na starcie miało być „najlepszym opowiadaniem świata”. Dziś różnie na nie patrzę, z utworami jest jak z dziećmi. Swój potencjał ujawniają z biegiem lat. Jedne dorastają i są zacnymi tworami, inne się marnują. Generalnie z tej siedemdziesiątki skreśliłbym z listy lektur może pięć? Mało, wiem, ale pisałem je ze stuprocentowym zaangażowaniem, więc niby czemu miałyby się zepsuć?
R.D.: Wielu polskich pisarzy fantastycznych na różnych spotkaniach autorskich, konwentach twierdzi, że fantastyki wcale nie czyta. Jak jest z Tobą, czytujesz polską i zagraniczną fantastykę?
E.D.: Ja właściwie nie czytuję żadnej innej literatury poza fantastyką, nad czym ubolewam. Na nic innego nie mam praktycznie czasu. Bywa tak, że mam 10–12 książek po polsku w tygodniu do przeczytania plus tyle samo fantastyki rosyjskiej. Oczywiście nie daję rady, udaje mi się przeczytać może 4, resztę tylko sprawdzam, czy coś tracę, nie czytając. Czasami czytuję coś innego, gdy jakiś znajomy mi poleci. Bardzo mało czytam debiutantów, chyba że z polecenia, jeszcze mniej fantasy zachodniej. Zwłaszcza rozdmuchanych ponad sens i logikę cykli.
R.D.: Te wszystkie „Dragon Lance”, „Forgotten Realms” itd.?
E.D.: Tak, kompletnie mnie nie biorą. No i czas — co prawda, nie pracuję na etacie, ale mam dużo innych zajęć. W związku z tym mam mniej więcej godzinę dziennie na czytanie, więc czytam bardzo selektywnie. Czytam sporo, ale nie tyle, ile bym chciał. Oczywiście łapię czas, gdzie się da. Póki miałem wannę, 2–3 godziny niedzieli spędzałem na moczeniu i czytaniu, po remoncie łazienki został mi prysznic. Pod nim nie da się czytać. Ale są pociągi, autobusy, są nudne filmy, na które zerkam jednym okiem, drugie kierując na książkę… Jakoś tak sobie z tym radzę.
R.D.: Jak więc oceniasz polski rynek fantastyczny? Czegoś mu brakuje?
E.D.: Jedyną rzeczą, którą bym mu zarzucił, a nie całkiem jest to jego wina, to to, że nie całkiem działa tak, jak powinien działać. Przeciętny nauczyciel może za swoją miesięczną pensję kupić trzydzieści książek. Przeciętny Amerykanin może tych książek kupić trzysta. No to jak mamy dużo kupować i dużo czytać? Inny przykład: w Rosji książki są upiornie tanie, kosztują 1,5 dolara. Są marnej jakości, na kiepskim papierze, z pstrymi, kolorowymi okładkami, ale ileś tam lat wytrzymują. Gdybyśmy my, Polacy, zarabiali osiem razy tyle, co w tej chwili, nie kupowalibyśmy jednej książki miesięcznie, a więcej. Dzięki temu więcej dostawałby i autor, i wydawnictwo, i księgarnie. Co jakiś czas nachodzi mnie takie wspomnienie z kasy: ileś lat temu w KAW-ie zapłacono mi za jedną powieść równowartość rocznej pensji nauczyciela. Taki był model — za książkę niskiego sortu, rozrywkową, płacono roczną pensję budżetowca! Gdyby teraz tyle mi zapłacono, byłbym zadowolony, a nawet bardzo zadowolony.
R.D.: Jesteś również tłumaczem, przekładasz rosyjską literaturę fantastyczną, więc z pewnością znasz tamtejszych pisarzy, tamtejsze realia. Jak wypadamy na tym tle?
E.D.: To jest specyficzna sprawa, kraj leży blisko, jest bardzo podobny pod względem języka czy kultury. Ale tam każdy autor cieszy się taką estymą jak u nas Sapkowski, a przed takimi jak Sapkowski to ludzie na konwentach po korytarzach klękają. [śmiech] Książki, te same pozycje, wychodzą w wielu jednocześnie wydawnictwach i nikt nie widzi w tym nic złego, przez co każda chodliwa pozycja wychodzi po 3–4 razy. Dzięki temu Wasiliew, który parę lat temu bywał na konwentach jako fan, a pisuje może od ośmiu, ma pięćdziesiąt wydań, ja — jako jeden ze starszych stażem w Polsce — mam dwadzieścia. Inną dziwną sprawą są czasopisma. Jest jeden miesięcznik o fantastyce mający 10 000 nakładu na całą Rosję (to jest 250 milionów rosyjskojęzycznych czytelników!), a przecież „Nowa Fantastyka” w Polsce, w kraju czterdziestomilionowym, w najlepszych latach wychodziła w 150 000 egzemplarzy. Tam dochodzą do wniosku, że nie ma po co kupować czasopisma, skoro za te same pieniądze mogą mieć książkę. Biorąc pod uwagę skalę, w czasopismach jesteśmy w miarę na równi, a nawet wygrywamy, natomiast w książkach wypadamy nieporównywalnie gorzej.
R.D.: Wielu Twoich fanów może nie wiedzieć, że publikujesz w sieci. Jak bardzo nasilona jest ta współpraca z Internetem?
E.D: To jest coś, co zmałpowałem od Rosjan. Oni nie mają żadnej obawy przed siecią. Bywa tak, że publikują zbiorek opowiadań złożony z ośmiu utworów, a pięć z nich udostępniają w Internecie za darmo. W związku z tym poprosiłem Andrzeja Szołtysika, człowieka, który wymyślił, robił i robi we współpracy z moim synem Maciejem stronę internetową (www.debski.art.pl), aby i u mnie było coś podobnego. Tak więc na mojej stronie jest 2/3 moich opowiadań i kilka powieści do ściągnięcia. Już niedługo, bo e-booki stoją u bram. Gdy tylko stanieją, a stanieją, i będą w jakimś uniwersalnym formacie, co pozwoli bez problemu ładować je na każdym komputerze, takie ściągi będą na każdej autorskiej stronie. Może płatne, ale będą. Jest to być może kwestia kilku miesięcy.
R.D.: Czy mógłbyś w kilku słowach przedstawić nieobeznanym w temacie, w jaki sposób szerzej zaistniałeś w sieci? Gdzie publikowałeś? Czy coś tworzyłeś?
E.D.: Jest „Fahrenheit“ wymyślony przez Andrzeja Ziemiańskiego, robiliśmy go dwa czy trzy lata. Potem znudziło się nam i się rozstaliśmy. Dwa lata robiłem sam na wymyślonym przez Macieja automacie w sieci „Srebrny Glob”, teraz zaś powróciłem do „Fahrenheita”. Prócz tego wysyłam swoje teksty do rozmaitych portali, wortali itd. Nie byłbym nawet w stanie powiedzieć do których, z reguły jest tak, że ktoś prosi o jakiś tekst do publikacji w jakimś portalu, ja mu wysyłam i więcej się nie kontaktujemy. Podstawową wadą sieci jest jednak to, że raczej ciężko dziś z niej wyżyć. Ciężko — czytaj: nie da się. Nawet Kingowi sieć się nie poddała. [złośliwy chichocik]
R.D.: Wywiad ten jest dla czasopisma „Histmag” zajmującego się m.in. historią. Interesujesz się może tą dziedziną wiedzy?
E.D.: Był taki czas w głębokiej młodości, gdy pasjonowałem się książkami historycznymi, ale po roku czy trzech skończyło się to. Podobnie zresztą było z westernami. Jak mówiłem, nie bardzo mam czas na coś poza fantastyką. Jeśli piszę coś osadzonego w konkretnych realiach, to włączam wyszukiwarkę, korzystam z rozmaitych portali. Kiedyś Rosjanie zaproponowali mi napisanie serii powieści, niekoniecznie fantastycznych, awanturniczo-przygodowych, osadzonych w historii Polski. Gdybym się tego podjął, musiałbym na pół roku obłożyć się odpowiednią literaturą, a to de facto jest wykluczone, muszę przecież pisać także inne rzeczy. Może gdybym robił tak, jak mi proponowano już, zatrudnił kogoś, kto za mnie czyta te kompendia, a ja mu mówię „o tu, to potrzebuje jakiegoś fajnego zamku, znajdź mi coś takiego”? Musiałbym mieć kilku murzynów do roboty. W dodatku rosyjscy wydawcy chcieli pięć powieści w ciągu dwu lat, ale nie za jakieś tam gigantyczne pieniądze. Na razie więc ciągle odsuwam decyzję, piszę im, że się zastanowić muszę.
R.D.: A jaki w ogóle jest Eugeniusz Dębski? Co lubi, a czego nie znosi?
E.D.: Lubię fajne towarzystwo, takie, z którym można wypić kilka piw albo coś mocniejszego i porozmawiać. Nikt nie lubi ludzi głupich, bezkrytycznych itd., więc na tym polu niespecjalnie się wyróżniam. Nie jestem maniakiem szybkich samochodów, wolę wygodne, rzetelne wozy. Nie lubuję się w podróżach, choć bardzo chętnie pojechałbym do Chin dotknąć Wielkiego Muru. Nie lubię móżdżku z patelni, choć w życiu go w ustach nie miałem ani piwa „Książ”.
R.D.: A może masz kilku ulubionych autorów? Takich, którzy stanowią pewien autorytet?
E.D.: Oczywiście, że tacy są. Przede wszystkim wczesny Lem, z „Opowieściami o pilocie Pirxie” na czele. Poza tym Strugaccy, Martin, LeGuin. Potem jest różnie, niektóre teksty mi się podobają, inne nie. Tak jest z Oramusem — poza „Sennymi zwycięzcami” i jednym opowiadaniem reszta kompletnie mi nie podchodzi. Podobnie jest między innymi z Dukajem — parę dzieł znakomitych, reszta różnie. Dla mnie. I dodam: nie powiedziałem, że to są utwory złe, niedobre literacko. One DO MNIE nie trafiły. A to oznacza, że nie autor jest pewnie winien, tylko odbiornik. Ja.
R.D.: Możesz zdradzić jakie są twoje pisarskie plany na najbliższy czas? Co powinniśmy zobaczyć?
E.D.: W Fabryce Słów będą się ukazywać zarówno stare, jak i nowe utwory. Jest jedna obszerna powieść, którą pisałem bardzo długo. Ma dość dziwną kompozycję: to są _de facto _dwie powieści — jedna fantasty, druga science fiction. Obie przeplatają się, ocierają o siebie, wpływają na siebie… Roboczy tytuł to „Krucjata «Gwiezdnego Szamana»: Zemsta Magów z Yara”. Będzie w tej historii bardzo mocne nawiązanie do „Śmierci Magów z Yara”, wystąpi w niej jedna z postaci z wcześniejszej powieści. Zaraz! Nie jedna, dwie! Poza tym należy się spodziewać kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa. Tłumaczę też teksty i montuję nową inicjatywę: „Almanach rosyjskiej fantastyki”. Planuję też wydać wszystkie opowiadania o Xameleonie, najlepiej w jednym tomie. Staram się też napisać tych kilka opowiadań rocznie, np. do „Nowej Fantastyki”, więc jeśli ktoś liczy na to, że będzie o mnie cisza, to jeszcze nie.
R.D.: Kiedy w przybliżeniu możemy się spodziewać pojawienia się tych książek?
E.D.: Najbliższy wydania jest „Almanach rosyjskiej fantastyki”, potem, za kilka miesięcy, pewnie wyjdą opowiadania o Xameleonie, a może jeszcze w tym roku. Wcześniej pewnie wyjdzie piąty, zaginiony wcześniej tom o Owenie Yeatesie „Furtka do ogrodu wstąpień”. „Krucjata «Gwiezdnego Szamana»: Zemsta Magów z Yara” to druga połowa 2006 r.
R.D.: Dziękuję za rozmowę.