De Gaulle na wojnie polsko-bolszewickiej

opublikowano: 2018-11-23, 16:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Za swoją postawę w czasie wojny z bolszewikami został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Jak Charles de Gaulle wspominał Polskę tamtych dni?
reklama

Ciężko ranny dwudziestosześcioletni porucznik dostaje się do niewoli niemieckiej w 1916 roku pod Verdun. Niemcy leczą go i kierują do obozu jenieckiego. Pięciokrotnie próbuje uciekać. Kiedy wraca do domu w grudniu 1918 roku, ma poczucie straconych lat: inni awansowali, jego kariera stanęła w miejscu. Przyśpieszyć może ją tylko udział w kolejnej wojnie – Francja nie toczy żadnej. Utrzymuje jednak pojedyncze oddziały i misje za granicą. De Gaulle wybiera kilkusetosobową misję w Polsce. Jako ordynans zostaje mu przydzielony Polak z Poznańskiego, który na froncie zachodnim jako żołnierz niemiecki mógłby go był zabić: okopy ich pułków leżały, jak to sobie odtworzyli, naprzeciw siebie. Rozmawiają po niemiecku.

Charles de Gaulle w 1915 roku (domena publiczna)

Do grabionej kolejno przez „Rosjan, szkopów i Żydów” twierdzy modlińskiej trafia 25 kwietnia 1919 roku. Prócz braku mebli zauważa kilka rzeczy. Podobno lato zastępuje tutaj zimę w połowie maja. Na razie zimno. Kraj strasznie zniszczony. Drożyzna niewiarygodna. Owszem, można kupić wszystko, od mięsa po masło, ale po cenach francuskich. O cenie butów lepiej nie mówić. Najważniejsze: Polacy powołali pod broń trzy roczniki, tworzą półmilionową siłę zbrojną, do której dołączy transportowana z Francji Armia Hallera, dobrze uzbrojona, dowodzona przez oficerów francuskich. Gdy tylko dotrze, Polacy rozpoczną wielką ofensywę przeciw bolszewikom; nikt w to nie wątpi. Na razie Francuz, który miał szkolić polskich oficerów, zostaje zapewniony, że przybędą w ciągu dziesięciu dni i będzie mógł podjąć pracę.

Nie przybywają ani po dziesięciu dniach, ani po miesiącu. De Gaulle szybko zaczyna się orientować w specyfice polskiej armii: oficerowie z trzech zaborów to taka niezborna masa, którą trzeba dopiero skleić. Piłsudski i Haller nienawidzą się nawzajem („Piłsudski nie chce oglądać Hallera nawet na obrazie – i odwrotnie”). Wszystko to źle wróży francuskim oficerom z Błękitnej Armii.

O ile specyfika Wojska Polskiego, które rzeczywiście dopiero zaczęło się sklejać z różnych elementów, była łatwa do zrozumienia – choć zapewne mało który oficer francuski takie sprawy uznawał za godne uwagi – o tyle do irytacji doprowadzają de Gaulle’a bylejakość, spóźnialstwo i niefrasobliwość gospodarzy i ich instytucji:

Najdroższa Mamo,

nadal nie dostaję od Ciebie żadnych wieści! – pisał po miesiącu bezczynności w Modlinie. – Tutejsza poczta nie istnieje, jak zresztą wszystko inne. Dosłownie rzecz biorąc, wszystko trzeba stworzyć od podstaw. Rosjanie, od czasu, kiedy zaczęli okupować ten kraj, starannie powstrzymywali Polaków przed osiągnięciem czegokolwiek w handlu, przemyśle, administracji czy wojsku. Ci ludzie, których pozostawiono samym sobie, nie są w niczym dobrzy, lecz najgorsze jest to, że uważają się za wybitnych we wszystkim. Będziemy musieli włożyć wiele wysiłku w odbudowę ich państwa. Jednak jest to dla nas tak istotna sprawa, że warto dla niej zaryzykować. Warszawa jest miastem niczym się niewyróżniającym, bez charakteru, lecz mimo wszystko dość przyjemnym i ruchliwym, przepełnionym ludźmi bardziej lub mniej wystrojonymi – z Rosji, z Rusi Białej, z Litwy – których ziemie zajęli bolszewicy i którzy, pomimo nieszczęść, znajdują przyjemność w rozrywce.

reklama

Szlachetne warszawskie rodziny, których majątek ucierpiał wskutek niedawnych ustaw rolnych, wojny i przesadnego luksusu, pomagają im ze wszystkich sił i starają się ich naśladować. Wszyscy są zresztą bardzo uprzejmi i goszczą nas lepiej, niżbyśmy chcieli. Wszystko jest bardzo drogie – mniej więcej trzy razy droższe niż w Paryżu – a śmietanka towarzyska niczego sobie nie odmawia.

Józef Piłsudski nad mapą w okresie bitwy warszawskiej (domena publiczna)

Miasto roi się od biedaków. Jest ich około 500 tysięcy. Zadajemy sobie pytanie, z czego ci ludzie żyją, biorąc pod uwagę to, że nie ma tutaj funkcjonujących fabryk, handlu ani nie prowadzi się prac budowlanych. W samym środku znajdują się ci niezliczeni znienawidzeni na śmierć (Żydzi) przez wszystkie klasy społeczne. Wzbogacili się oni na wojnie kosztem Rosjan, szkopów i Polaków. Przychylni rewolucji społecznej zgromadzili dużo pieniędzy w zamian za niegodziwe uczynki.

Na początku czerwca wreszcie przybywają polscy słuchacze kursu oficerskiego, który de Gaulle miał zacząć prowadzić miesiąc wcześniej. Odtąd jest już lepiej. Najwyraźniej młodzi Polacy traktują szkolenie poważnie. Okazują się wdzięcznymi uczniami. Przez ponad pół roku wyszkoli ich dwustu. Jesienią napisze, że wielkie na początku uprzedzenia do Francuzów chyba udało mu się zredukować. Za rok, w czasie wojny polsko­-bolszewickiej, będzie z nich i z siebie dumny.

reklama

Zajęcia odbywają się w bazie wojskowej w Rembertowie. I tu dochodzi do bodaj ostatniego zgrzytu. 18 lipca de Gaulle schodzi na kolację. Kiedy wraca, znajduje pokój splądrowany. Złodzieje zabrali chyba wszystko, co dało się wynieść, w tym dwie pary butów i ubrania, przede wszystkim zaś 2 tysiące marek, czyli niemalże równowartość miesięcznego żołdu. Wezwany patrol żandarmerii obiecuje wszcząć śledztwo. De Gaulle nie wierzy, że kiedykolwiek znajdą sprawców. W głowie mu się nie mieści, jak mogło dojść do włamania na terenie bazy wojskowej, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że w tak wielkim skupisku ludzkim szanse na znalezienie złodziei są właściwie żadne. „Jestem jednocześnie wściekły, upokorzony i skonfundowany” – pisze następnego dnia do matki.

Prowadzi zajęcia do końca marca 1920 roku, od grudnia 1919 roku jako szef kursów. Zdąży jeszcze wygłosić długi erudycyjny wykład o historii Polski dla francuskich kolegów. Traktuje w nim Polskę z wyraźną sympatią, przekonuje słuchaczy, że należy jej się sporo miejsca na mapie – i że bez sojuszu z nią francuska polityka wobec Niemiec i Rosji będzie kulała.

W kwietniu 1920 roku wyjeżdża zadowolony, także dzięki bardzo dobrej opinii, którą wyrobił sobie wśród przełożonych. Jego projekt restauration militaire, czyli odrobienie strat w karierze, powstałych wskutek dwuipółletniej niewoli, okazał się inwestycją udaną.

Wcale byśmy się nie zdziwili, gdyby przeczuwał, że jako ekspert do spraw polskich okaże się nad Wisłą niezbędny już za trzy miesiące.

Gen. Władysław Sikorski ze sztabem 5 Armii podczas bitwy warszawskiej (domena publiczna)

(...)

Rembek zostawił przekaz porażający – znawcy porównują go z Erichem Marią Remarkiem, którego powieść Na Zachodzie bez zmian ukazała się osiem lat wcześniej – niemniej z gruntu fałszywy. Wojna polsko-bolszewicka w niczym nie przypominała Verdun, kiedy to rzeczywiście nie tylko kompania, ale cały pułk mógł w ciągu kilku godzin oddalić się w niebyt. Na wschodzie było inaczej: na kilometr frontu (jeśli taki w ogóle dał się określić) przypadał nędzny procent dział, moździerzy i cekaemów, używanych w Belgii, we Francji czy nad Soczą. Wojsko przemieszczało się wprzód lub do tyłu w zawrotnym tempie.

Ten tekst jest fragmentem książki Włodzimierza Borodzieja i Macieja Górnego – „Nasza wojna. Tom II. Narody 1917-1923”:

Włodzimierz Borodziej, Maciej Górny
„Nasza wojna. Narody 1917-1923. Tom 2”
cena:
44,99 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
W.A.B.
Liczba stron:
400
Format:
14.2 x 20.2 cm
ISBN:
978-83-280-0940-0

Kombatanci frontu zachodniego nie byli w stanie pojąć takiego sposobu prowadzenia wojny. Młody francuski oficer łącznikowy Charles de Gaulle świetnie rozumiał się za to z byłym wrogiem, żołnierzem armii pruskiej, teraz porucznikiem WP, kiedy ten skarżył mu się na „dziecinne walki tutaj”:

reklama
o nie wojna, panie majorze. Nie ma zabitych! Dywizje idą naprzód albo cofają się! Ale nikt nie wie po co!
Alegoria zwycięstwa w 1920 roku. Warszawo naprzód, obraz Zdzisława Jasińskiego (domena publiczna)

Sam skomentował wojnę na wschodzie okiem zawodowca jeszcze bardziej dosadnie:

Niewielka ilość żołnierzy znajduje się w wyciągniętej nad miarę linii. Nie ma zorganizowanych pozycji, nie ma rezerw. Zresztą u nieprzyjaciela jest tak samo. Przeciwnik, jeśli prze naprzód, zawsze znajdzie ogromne wyrwy w grupach obrońców, przez które przechodzi. Wówczas rozpoczyna się odwrót dla tej strony, która została przebita – aż do chwili, kiedy jej dowódca podejmie decyzję zgrupowania na nowo swych sił, przygotowania ich do ataku i rzucenia w przód. I wtedy ucieka niedawny napastnik, i tak w kółko. Tu leży sekret zadziwiających ruchów tam i z powrotem bolszewików, Polaków […] Odbywają się one na zasadzie rosyjskich powieści, gdzie wydaje się, że już­już się kończą, a tymczasem zaczynają się na nowo.

Pobyt na froncie, w sztabie 3. Dywizji Piechoty, tylko umocnił te wrażenia:

Ach. To nic wielkiego, jedna dywizja, która działa w osamotnieniu. 3 tysiące walczących, rozrzuconych na 40 kilometrach kwadratowych. Jako łączność: ani telefonu, ani telegrafu bez drutu, ani przyrządów optycznych. Każdy idzie na los szczęścia w kierunku, który mu wskazano, a wieczorem wszyscy się nawzajem szukają; zresztą wiadomo, na naszej ziemi, w słowiańskim kraju wszystko się w końcu jakoś układa.

Przypomnijmy: de Gaulle pisał o największej wojnie na wschodzie po 1918 roku, w której (wyłączywszy rosyjską wojnę domową) walczyło więcej żołnierzy niż we wszystkich innych razem wziętych. W legendarnej bitwie pod Cēsis, o której wspominamy powyżej, zwycięzcy stracili 450 zabitych. W lecie 1920 roku obie armie dziennie traciły znacznie więcej żołnierzy. Ilu było wśród nich dezerterów, nie dowiemy się nigdy.

Rembek przesadził, de Gaulle nie docenił. Straty Wojska Polskiego w czasie wielkiego odwrotu latem były znacznie większe niż Armii Czerwonej wiosną 1920 roku. Na północy prawdziwa ofensywa grupy armii gen. Michaiła Tuchaczewskiego rozpoczęła się 4 lipca. W ciągu ośmiu dni Polacy cofnęli się o 200 (!) kilometrów i stracili ponad 50 procent stanu wyjściowego. Nie zrealizowali żadnego z planów obronnych: nim zdążyli zająć poniemieckie okopy z lat 1915–1917, konnica Gaja Gaj Bżyszkiana była już na ich tyłach. Wilno, Grodno, Białystok i twierdza Osowiec zostały stracone jeszcze w lipcu. Nim polskie siły główne dotarły do twierdzy w Brześciu, ten był już zajęty przez bolszewików. 10 sierpnia Tuchaczewski wydał rozkaz do ataku na Warszawę. Na północy bolszewicy dotarli do granic dawnego zaboru pruskiego. Toruń był całkiem blisko. Armia Czerwona popełniała, niejako na marginesie swoich sukcesów militarnych – droga od Mińska do Warszawy zajęła jej dokładnie miesiąc – dokładnie te same błędy co Polacy w czasie tak zwanej wyprawy kijowskiej niewiele tygodni wcześniej. Po pierwsze rozciągnęła odległość między oddziałami walczącymi a ich zaopatrzeniem na setki kilometrów. Po drugie uwierzyła we własne sukcesy: poparcie ludności podbitych terenów wydawało jej się oczywiste.

reklama
Polska piechota w drodze na front wojny z bolszewikami (domena publiczna)

„Armie” bolszewików, atakujące na północy, naprzeciw szczupłych oddziałów dowodzonych przez gen. Władysława Sikorskiego – cichego bohatera tego lata – straciły radiostacje, uderzały na ślepo, przegrywały kolejne potyczki, w rezultacie przestały istnieć: kto nie trafił do polskiej niewoli, przekraczał granicę Prus Wschodnich i dawał się internować.

Pod Warszawą Polacy byli dobrze przygotowani. Choć Armia Czerwona trzykrotnie zdobywała Radzymin, nie doszła do Pragi. Śmierć księdza Ignacego Skorupki, prowadzącego żołnierzy do kontrataku, też uczyniła swoje: zespoliła walkę o niepodległą Rzeczpospolitą z dominującym wyznaniem. Z perspektywy Kościoła rzymskokatolickiego trudno było o lepszy symbol.

Decydujący cios zadał Tuchaczewskiemu Piłsudski. Zgrupował kilka dywizji na wschód od Wisły. 16 sierpnia uderzył z południa. Armia Czerwona została kompletnie zaskoczona. Zachowała się dokładnie tak, jak opisywał wojnę 1920 roku de Gaulle: skoro przeciwnik przejął inicjatywę, pozostawał tylko odwrót przechodzący w ucieczkę. Polacy posuwali się na wschód równie szybko jak bolszewicy w poprzednich tygodniach na zachód.

reklama

W końcu sierpnia wreszcie została pokonana Armia Konna Budionnego. We wrześniu Polacy w tak zwanej bitwie nad Niemnem jeszcze raz zwyciężyli. Obie strony były śmiertelnie znużone trwającą blisko pół roku wojną manewrową, w której już latem po obu stronach brakowało butów i mundurów. 12 października podpisano rozejm, który wszedł w życie sześć dni później. 18 marca 1921 roku stanął wreszcie układ pokojowy między bolszewicką Rosją a Rzeczpospolitą, znany jako traktat ryski. Zasługuje on na osobną książkę poświęconą stosunkom polsko-radzieckim, polsko-ukraińsko-białorusko-litewskim, wreszcie polsko-polskim. Rzeczpospolita pilnie potrzebowała pokoju (i konstytucji, uchwalonej poprzedniego dnia),

Gaja Gaj (domena publiczna)

by zaprezentować się 20 marca, w dniu plebiscytu na Śląsku, jako państwo stabilne, gwarantujące swoim obywatelom bezpieczeństwo. Przebieg granicy nie odgrywał w tym kontekście większej roli. Nie wchodząc w szczegóły: Polacy wynegocjowali w Rydze mniej więcej tyle, ile mogli osiągnąć już w 1919 roku. Ukraina i Białoruś uległy rozbiorowi przez dwa sąsiednie mocarstwa. Litwa nie dała się podzielić, niemniej straciła Wilno i okolice. Wschodnie granice RP nie odpowiadały aspiracjom ani Piłsudskiego, ani Dmowskiego. Pomysł tego pierwszego na Polskę jako trzon federacji państw, sięgającej od Bałtyku po Morze Czarne, został traktatem ryskim przekreślony tak samo jak pomysł jego konkurenta, który obawiał się Polski zbyt dużej; w spisie powszechnym z 1921 roku co trzeci obywatel RP okazał się ani Polakiem, ani rzymskim katolikiem.

Wygrał jednak Piłsudski. W sierpniu 1920 roku stworzył mit założycielski nowej Rzeczypospolitej: pierwotną wojnę zaczepną przekształcił w heroiczną obronę suwerenności przeciw bolszewickim hordom. Traktatem ryskim ustabilizował cały region – trudno sobie wyobrazić niepodległość państw bałtyckich bez układu podpisanego w Domu Czarnogłowych na placu ratuszowym stolicy Łotwy.

Dopiero teraz – nie 11 listopada 1918 roku, kiedy nic ważnego się nie zdarzyło – stał się ojcem założycielem II Rzeczypospolitej.

Ten tekst jest fragmentem książki Włodzimierza Borodzieja i Macieja Górnego – „Nasza wojna. Tom II. Narody 1917-1923”:

Włodzimierz Borodziej, Maciej Górny
„Nasza wojna. Narody 1917-1923. Tom 2”
cena:
44,99 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
W.A.B.
Liczba stron:
400
Format:
14.2 x 20.2 cm
ISBN:
978-83-280-0940-0
reklama
Komentarze
o autorze
Włodzimierz Borodziej
Profesor, wykładowca Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczący Rady Naukowej powstającego w Brukseli Domu Historii Europejskiej, współdyrektor Imre Kertész Kolleg w Jenie. Specjalizuje się w historii XX wieku
Maciej Górny
Historyk, doktor habilitowany nauk humanistycznych. Pracuje w Instytucie Historii PAN. Zajmuje się m.in. historią historiografii i historią Europy Środkowo-Wschodniej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone