Jak szmuglerzy przechodzili na teren getta?

opublikowano: 2018-10-19 16:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Co w czasie godziny policyjnej przemycano na teren getta warszawskiego? No i jak zdołano ukryć przed Niemcami dwumetrową drabinę?
REKLAMA

W owych czasach o przejściach do getta z oczywistych względów nie rozpowiadało się zbyt szeroko. Ale dla kogoś, kto tak jak ja niemal codziennie „skakał” do getta, przejścia nie stanowiły głębokiej tajemnicy. Wystarczyło dobrze się rozejrzeć, pogadać z jednym lub drugim z „wolskich rodaków”, a że i ja, i mój ojciec reprezentowaliśmy firmę „odpowiedzialną”, stosunkowo łatwo było uzyskać odpowiednie informacje. Musiał o tym wiedzieć także Zygmunt, skoro w takiej właśnie sprawie pofatygował się do mnie na czwarte piętro. Ale co Zygmunta mogła obchodzić ulica Jaworzyńska? Nic się tam specjalnego nie działo. Staś Skrypij opiekował się małym Markiem i lepił żołnierzyki z plasteliny (o napadzie na bank KKO dowiedziałem się nieco później). Rozwadowska usiłowała handlować ciasteczkami, które piekła razem z mieszkającą wtedy na Jaworzyńskiej Haliną, a których nikt nie chciał kupować, bo twarde były jak warunki Churchilla wobec Hitlera. Ale Zygmunt miał tak mocne polecenie, że wątpliwości być nie mogło. A że nie wszystko było dla mnie jasne, przecież to jedna z ważniejszych zasad konspiracji, aby wiedzieć tylko tyle, na ile to konieczne.

Mur getta dzielący plac Żelaznej Bramy (fot. (fot. Bundesarchiv Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0).

– Najłatwiej jest przejść przez sądy... – zacząłem, ale Zygmunt natychmiast przerwał.

– Sądy znam dobrze, ale teraz ich wartość jako punktu przerzutowego spadła prawie do zera. Po stronie żydowskiej wejścia do sądów obstawione jest szaulisami, Ukraińcami i SS.

– Jest przejście na rogu Wroniej i Ogrodowej. W prywatnym mieszkaniu, w suterenie. Po dwadzieścia złotych od łebka. Przez szafę do piwnicy, stamtąd dziurą między rurami kanalizacyjnymi i już jest się w getcie. Tylko że człowiek utytła się jak nieboskie stworzenie...

– To również miniona sprawa. Po ograniczeniu getta Ogrodowa nie sięga żadnej zamieszkanej przez Żydów ulicy. Zresztą już przed paroma miesiącami była tam nieprzyjemna wpadka. Wygarnęli ładnych parę osób.

– Jest jeszcze droga przez garbarnię Pfeiffera na Okopowej – kontynuowałem – Ale to droga dla ludzi cierpliwych i o silnych nerwach.

– Słucham, słucham...

– Miejscowy nocny stróż wpuszcza na teren garbarni tylko tuż przed godziną policyjną, a co najśmieszniejsze, wyłącznie chudych. I nie wolno im mieć większego bagażu. Pamiętam, jak kiedyś wyjaśniał jakiemuś nic nierozumiejącemu grubszemu, starszemu panu: „U mnie przejście tylko dla turystów, ciężki majdan sprawia porutę, a także powoduje trudności komunikacyjne... U Pfeiffera jak w Orbisie, ciężki majdan jako trefny i drażniący szkopskie oko w mojej firmie figurować nie ma prawa”.

REKLAMA

– O co mu szło?

Uśmiechnąłem się zadowolony, że miałem przynajmniej jedną, chociaż mało znaczącą informację, o której Zygmunt nie wiedział.

– Później na terenie garbarni oczekiwało się godzinę lub dwie, zależnie od humoru pana ciecia i... następował początek ceremonii. Najpierw inkasował po dziesięć złociszy od łebka. Następnym punktem programu było, że strupel znikł gdzieś w zakamarkach, a całe towarzystwo, nieraz i ze dwadzieścia osób, czekało na jego powrót. Co bardziej „cykoryjni” rozglądali się z niepokojem, czy gdzieś zza jakichś skrzyń czy belek nie pojawią się żandarmi, ale starzy kursanci byli spokojni.

Zmarłe z głodu żydowskie niemowlę (domena publiczna)

Wiedzieli, że albo za kilkanaście minut, albo może i za godzinę strupel się pojawi. Nikomu się nie spieszyło, bo wszak była godzina policyjna i znaleźć się w getcie o dziesiątej czy dwunastej w nocy na pustej ulicy to było obojętne – i tak godzina policyjna. Spacer zasadniczo różnił się od majówkowego spacerku w Saskim Ogrodzie w południe. Wreszcie zjawiał się właściciel interesu, taszcząc kilka części dwu- lub trzymetrowej skonstruowanej przez siebie drabiny. Następnie, najpierw w milczeniu, a później klnąc pod nosem Niemców, Żydów i Polaków, którzy bawią się w nocną turystykę, zaczynał szukać po całym gospodarstwie metalowych rurek służących do połączenia poszczególnych elementów tego, co docelowo miało spełniać rolę drabiny. „Panie! Trzymaj pan toto do cholery, bo cały interes się rozrajbuje” – wołał w pewnym momencie do któregoś ze swych nocnych gości. Drabina wydłużała się. Wszyscy przenosili ją pod wysoką chyba na dwa piętra szczytową ścianę. Cienka, składana, oparta o mur drabina wyginała się jak trampolina. Oczywiście wejść na nią mógł tylko ktoś niewielkiej wagi i z minimalnym bagażem. A stojący na dole w ciemnościach przyglądali się ekwilibrystyce, rozważając – spadnie czy nie spadnie. U góry drabina oparta była o zbawczy gzyms szerokości jednej cegły. Miał on kilka metrów długości, które trzeba było przebyć już nie klejąc się do muru, ale po prostu się weń wciskając. Utrata równowagi groziła spadnięciem i co najmniej ciężkim kalectwem. Ostrożnie, stopa za stopą, człowiek posuwał się do zbawczego narożnika. Tam, po drugiej już stronie, stała żydowska drabina. Solidniejsza, bo jej właściciel nie musiał się tak bardzo bać niemieckich kontroli jak kolega po drugiej stronie muru. Zresztą nic nie miał do stracenia, bardziej dbał o „orbisowski” komfort. „Aryjczyk” brał dziesięć złotych, Żyd też dziesięć i w ten sposób za dwudziestaka, na własne ryzyko przekradając się nocą przez jakieś śpiące żydowskie podwórko, lądowało się w okolicach Dzikiej czy Stawek. A że przecież to godzina policyjna, na miejscu było coś w rodzaju „hotelu”. Za chleb, kawałek słoniny lub szczyptę masła (bo kto wybierał się do getta bez żywności) można się było przespać w mieszkaniu wskazanym w ciemności przez jakąś ledwo widoczną sylwetkę.

REKLAMA

Nie lubiłem tego przejścia. Składał się na to lęk przestrzeni, skomplikowane ceremonie ciecia, gimnastyka na tej jednej cegle, ale przede wszystkim to, że niewiele można było tamtędy przenieść. Zajmowało to praktycznie całą noc i działało tylko w jedną stronę, bowiem pan dozorca nie życzył sobie przyjmować na noc wracających gości. „Nie da rady, panowie turyści” – wyjaśniał. – „Otwieram rano bramę dla rannej zmiany, a tu z garbarni, nad którą wisi niemiecka gapa, wywalają się turyści z gębami umorusanymi i w garniturkach nie pierwszej czystości. Co to? Aniołki? Z nieba sfrunęli? – poduma pierwszy lepszy fokstrot i – krewa. Śpij kolego w ciemnym grobie! U mnie jest jednokierunkowa kolejka turystyczna...”

Ten tekst jest fragmentem książki Bernarda Konrada Świerczyńskiego „Przemytnicy życia”:

Bernard Konrad Świerczyński
„Przemytnicy życia”
cena:
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
twarda, 160 stron
Data i miejsce wydania:
I
ISBN:
978-83-65979-28-5

Przejściem szybkim jest cmentarz żydowski. Prawdę mówiąc, to przejście jakby prywatne, awaryjne. Wacha, jak wiadomo, jest na rogu Okopowej i Gęsiej. Stoi tam dwóch albo czterech żandarmów, czterech żydowskich milicjantów i dwóch policjantów granatowych. Wacha ta na ogół była spokojna. Żydowscy milicjanci z rzadka tylko otwierają bramę, aby przepuścić przez „aryjską” Okopową wóz z ciałami ludzi zmarłych z głodu lub, wyjątkowo, jakiś zamożniejszy pogrzeb. Sztuka polega na tym, aby dostać się na cmentarz.

Niemieckie szykany wobec Żydów (domena publiczna)

„Najlepsze” jest przeskoczenie muru cmentarza przy ulicy Młynarskiej, ale do tego trzeba mieć już pewne zdolności skoczka wzwyż. Skoczyć, błyskawicznie wylądować na wysokim, pokrytym tłuczonym szkłem murze, następnie wylądować już na cmentarzu, błyskawicznie założyć wcześniej przygotowaną opaskę z gwiazdą Dawida, no i przede wszystkim błyskawicznie spenetrować teren. Często bowiem alejkami między grobami jeżdżą na rowerach z pistoletami gotowymi do strzału żandarmskie patrole. Tłumaczenie, że się pomyliło drogę, niewiele pomaga. Ważne też jest, aby szybko upatrzyć sobie miejsce na pozbycie się paczki z żywnością, bo jakby nakryli z wałówką, to już jak amen w pacierzu jest się na Himmelkommando. Ale jeśli wszystko poszło gładko, trzeba upatrzyć sobie pogrzeb i przyłączyć się do żałobników, przejść przez „aryjską” Okopową i w opasce, jak pan Frank przykazał, przekroczyć bramę już do właściwego getta. Tu wiele zależy od biglu i smykałki.

REKLAMA

Pamiętam, jak kiedyś ukryłem się przed patrolką w masowym grobie. Chleb, oczywiście uprzednio zapakowany w papier, przysypałem ziemią i szkopy mogli mi nafikać...

– Co jeszcze? – dopytał chciwie Zygmunt, a ja zdałem sobie sprawę, że bez przerwy gadam. Przełknąłem ślinę.

Jest też przejście na Stawkach przez plac-magazyn złomu i wszelkiego żelastwa, czynny tylko nocą. Ale tam przechodziłem zaledwie kilka razy w charakterze parasola...

– Co to znaczy?

– No, że niby jestem taki inteligencik, trochę naiwniak, ale nie szmugler.

– Dlaczego?

– Towarzystwo takie więcej bogobojne.

– Wyrażajcie się jaśniej.

– No, że niby jak tam wlazłem, to se pomyślałem: Kondek, bój się Boga, gdzieś ty wlazł? Same oprychy i bandziory. Zdaje się, że to jest taka polsko-żydowska spółka do ograbiania szmuglerów.

– To nie wchodzi w rachubę...

– Aha! Tuż obok sądów jest jeszcze coś w rodzaju drugiego przejścia, na ulicy Białej.

– Tak...?

– Otóż na ulicy Białej jest nietypowy mur oddzielający getto. Taki z nieheblowanych desek parkan sięgający aż do ulicy Ogrodowej. Tu również, podobnie jak na Młynarskiej, trzeba mieć kondycję: wysoko skoczyć i złapać się za deskę parkanu, podciągnąć się i przerzucić ciało na drugą stronę. Istniała też możliwość odnalezienia zamaskowanej w parkanie dziury, w którą należało wsadzić nogę tak, aby natrafić na stojące za parkanem, już po stronie żydowskiej, specjalnie ułożone jedna na drugiej kilka cegieł i dopiero się odbić, aby wysokość, którą należało pokonać, była o tę kupkę cegieł niższa. Nieumiejętne odbicie powodowało, że cegły się usuwały i zamiast przez parkan, leciało się do tyłu. Śmiechu było co niemiara, a czasem i strzelanina. Oczywiście paczki ze szmuglem lub jakiś worek przerzucało się wcześniej. Natomiast powrót przez Białą był o wiele prostszy. Wystarczyło, stojąc po stronie getta, rozejrzeć się przez szpary między deskami i uważnie spenetrować „aryjską” stronę ulicy. Kiedyś, pamiętam, byłem wtedy w gumowych pepegach, cholernie mi się spieszyło, zaryzykowałem więc skok na „aryjską” stronę tuż za plecami żandarma patrolującego ulicę. Zbaraniał, kiedy mnie zobaczył, bo przecież jeszcze przed chwilą nikogo tu nie było, a tu nagle widzi moją niewinną, uśmiechniętą gębę, i udało się.

REKLAMA

– Słyszałem, że jest jeszcze jakieś przejście po linie, gdzieś na Elektoralnej czy Chłodnej... – powiedział Zygmunt.

– Aaa, to „Sopki Mandżurii”. Tam dyrektorem jest pan Kazio...

– No i?

Drewniana kładka nad ulicą Chłodną (fot. (fot. Bundesarchiv Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0).

– Pan Kazio był przed wojną pomagierem właściciela karuzeli na Wenecji. Puszczał w ruch maszynę, co grała walca Na sopkach Mandżurii. Teraz wziął się za szmugiel. Ale to porządny chłop, każdemu, do kogo ma zaufanie, pozwala za darmo skorzystać z przejścia. Teraz awansował u nas na „dyrektora” i pseudonim sam się zrobił, „Sopki Mandżurii”...

– Po przejściu, w którym miejscu ląduje się w getcie?

– Na podwórku jednego z domów na Ogrodowej, niedaleko gmachu sądów.

Zygmunt zamyślił się. Ze srebrnej papierośnicy, ozdobionej jakimś złotym monogramem z gotyckich liter, wyjął erseksa – papierosy R6 dostępne były raczej wysoko postawionym Niemcom lub polskim partyzantom albo dobrze zarabiającym handlarzom czy waluciarzom – i powoli, zaciągając się dymem, zaczął przechadzać się po pokoju. Jego wysoka, barczysta sylwetka jakby wypełniała całe pomieszczenie.

Długie esesmański buty zapinane pod kolanami specjalnym cienkim paskiem nawet nie powodowały żadnego skrzypienia podłogi. Spodnie typu galife, jakie przysługiwały tylko wyższym niemieckim oficerom, robiły wrażenie, jakby podkreślały, że mam do czynienia z kimś zupełnie innym niż znani mi dotychczas towarzysze szmuglerskich wypraw. Jasne blond włosy, tyrolski kapelusik z opuszczonym rondem, a przede wszystkim nieprzeciętny, około 190-centymetrowy wzrost i proporcjonalnie szerokie ramiona napawały respektem. Po kilku minutach zamyślonego spaceru (jak to się dzieje, że deski podłogi nie skrzypią pod takim ciężkim facetem, przecież normalnie wystarczy przejść dwa kroki, a cała podłoga skrzypi jak gruźlikowi w płucach) Zygmunt odezwał się:

REKLAMA

– A jak wygląda teraz przejście na cmentarz od Młynarskiej?

– Gorzej niż przed miesiącem. Patroli na rowerach tam tyle, że nawet paru metrów bez wpadki się nie przejdzie. Szkopy się wściekli, bo gówniarze urządzili sobie tam zabawę: jeden siedzi w oknie na piętrze naprzeciw cmentarza i daje cynk temu, co stoi koło muru. Jak jedzie patrolka, to ten z góry gwiżdże, a ten pod murem ma przygotowane półcegłówki i jak wariat rzuca, ile tylko może na drugą stronę. Czasem nawet słychać, jak cegła spada na blaszany kapelusz. Szkopy zawsze mają cykorię, bo myślą, że to granaty. A szczeniaki po paru sekundach chodu. Takie sportowcy...

Ten tekst jest fragmentem książki Bernarda Konrada Świerczyńskiego „Przemytnicy życia”:

Bernard Konrad Świerczyński
„Przemytnicy życia”
cena:
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
twarda, 160 stron
Data i miejsce wydania:
I
ISBN:
978-83-65979-28-5

– Głupie gówniarze! Dostanie który w czapę, to przestanie zajmować się sportem. Ale po nocy to chyba nie jeżdżą?

– Pogrzebów w nocy nie ma, to i nikt przez Okopową wtedy się nie szwarcuje.

– A gdyby tak w drugą stronę?

Spojrzałem pytająco na Zygmunta. Z getta na „aryjską” stronę? Towar? Zygmunt na pewno nie reprezentował żadnej organizacji handlowej. A może idzie o ludzi? Jakichś ważniaków, działaczy politycznych, może jakichś kurierów do Londynu, profesorów...

– Zależy tylko, co lub kto ma przeskoczyć mur na Młynarskiej – odpowiedziałem zaciekawiony. – Ale ja nigdy nie patrzyłem na to przejście jak na punkt nadający się do wykorzystania nocą...

Niemieccy żołnierze pozujący do zdjęcia z Żydami zaprzężonymi do wozu (domena publiczna)

– Ale co o tym myślicie?

– Noc, godzina policyjna. Wszyscy śpią. Nikt nie zaryzykuje przerzucania towaru do getta, bo i tak rowerowa patrolka szkopów może go rano nakryć. Myślę, że gdyby była jakaś obstawa, nie musi być kupa luda, wystarczy dwóch, trzech ludzi, ale odczajniaków. Jak Hannibal słonie przez Alpy przeprowadził, to tu przez cmentarny mur można przerzucić całą orkiestrę symfoniczną. Tym bardziej, że dzielnica jest taka trochę zakazana i szkopskie patrole nocą głębiej się na Wolę nie zapuszczają, bo w najlepszym wypadku mogą zgubić bergmana albo parabelkę. Niedawno nawet na Młynarskiej koło Leszna rozbrojono jeden duet, patrolkę z dwóch żandarmów. Oprócz broni cztery tłuczki, granaty z drewnianymi trzonkami im zabrali.

– Kto to zrobił?

– Sportowcy. Skrzyknęło się ich paru, jeden pomalował czarnym atramentem trzonek od młotka, przystawili szkopom do pleców, noc, ciemno, krzyknęli „Hände hoch” [ręce do góry] i po krzyku. Wszystko systemem bezszmerowym. Nawet sobie „Auf Wiedersehen” powiedzieli.

REKLAMA

– I na co im to?

– Jak to na co? Muszą przecież jakoś zarabiać na życie. Widocznie mieli obstalunek na tłuczki z bergmanami, to musieli się wywiązać.

Zygmunt wyciągnął z papierośnicy erseksa i znów zaczął swoim kocim krokiem spacerować po pokoju:

– Kto tu jeszcze śpi? – zapytał niby z innej beczki.

– Jak to kto, ja.

– Na trzech siennikach? – parsknął.

– Czasem trafi się jakiś gość... – odpowiedziałem, sepleniąc.

– Cztery kubki, blaszane talerze, nocnik pod łóżkiem, kibel jak w dwudziestoosobowej celi na Pawiaku, a pod siennikami jeszcze dwa podgłówki wypchane sianem! Aleś ty, człowieku, konspirator jak z koziej dupy trąba!

Nie spodziewałem się takich jędrnych sformułowań w ustach Zygmunta. Jego wykwintny język, tembr głosu, spokój, niemal dostojeństwo w formułowaniu zdań, i nagle tak dosadne określenie. Ujęło mnie to jakoś.

– A co mam robić? Może sienniki mam wywiesić za okno, aby nie raziły waszych oczu? A jak drzwi się otworzą i wejdzie ktoś z prośbą o nocleg, co mam powiedzieć? Że nie mam siennika?

– To goście przychodzą i po godzinie policyjnej? – z widocznym zainteresowaniem spytał Zygmunt. – A co na to dozorca?

– Dozorca jest taki zaspany, że nic nie widzi. Poza tym bardzo szanuje Stefana...

– Aha...

Budowa murów getta na ulicy Świętokrzyskiej w sierpniu 1940 (domena publiczna)

Znów nastąpiła pauza w rozmowie. Zygmunt podszedł do okna i przez firanki patrzył na ciemną o tej porze studnię podwórka, na zasłonięte czarnym przeciwlotniczym papierem okna sąsiadów z przeciwka.

– Co za towarzystwo tam mieszka?

– Zwyczajni ludzie. Trochę handlują, trochę szmuglują, paru pracuje...

– U Niemców?

– Taki by tu się nie uchował. Są nawet dwie prostytutki, ale porządne kobiety, bo nikt nigdy u nich Niemca nie widział.

– Tu przez Leszno idą placówki wychodzące przez wachę przy Żelaznej... Tam, zaraz obok żydowskiego Arbeitsamtu, który mieści się w gmachu byłego gimnazjum Collegium...

REKLAMA

– Tak. Wychodzą około ósmej, dziesiątej rano, a wracają koło osiemnastej, a nawet dwudziestej. Pilnują ich Niemcy lub Kałmuki. Jak wychodzą, to mają w plecakach lub ręcznie szytych woreczkach różne rzeczy do sprzedania, marynarki, spodnie, ręczniki... Znam kilka wypadków, że w taki sposób wyniesiono z getta kilkutygodniowe, uprzednio uśpione niemowlęta. Jedna z takich dziewczynek żyje, ma już pół roku. Kiedy ludzie z placówki wracają, plecaki mają pełne kartofli, buraków, marchwi... A wtedy najważniejsze, żeby jakoś bezpiecznie przejść przez wachę, nie narazić się szkopowi lub granatowemu, i aby żydowski policjant nie zażądał dla siebie zbyt wysokiej doli.

– Mieliście już kogoś z takiej placówki?

– Owszem, Bronkę, znajomą mego ojca jeszcze sprzed wojny. Zachciało się szkopom wywieźć ich gdzieś na nocną zmianę. Jechali ciężarówkami. Jak Bronka mijała nasz dom, nie zdzierżyła i w pełnym biegu wyskoczyła z samochodu. Zrobiła kilka kozłów, stanęła na nogi i jak w dym poszła na Leszno. A godzina była wpół do dziesiątej wieczorem. Cieć najpierw zbaraniał, bo myślał, że to jakaś nocna rewizja i że szkopy idą po kogoś. Patrzy przez kraty w bramie, a tu Czech. Sprawa jasna... Bronka z udaną swobodą powiedziała „dziękuję” i pewnym siebie krokiem skierowała się na właściwą klatkę schodową. 

Strupel nawet za nią nie spojrzał. Bo po co mu to? Przecież nikogo w nocy do domu nie wpuszczał! A tu nagle energiczne pukanie do drzwi. Struchleliśmy, bo sienniki były zajęte przez gości, a walenie do bramy też słyszeliśmy. Farfał dy klaczkies , czyli w żłobie leży, pomyślałem, i z udanym spokojem otwieram drzwi. Patrzę – Bronka. „Serdeńko – mówię – czy ty nie wiesz, kiedy porządny katolik składa wizyty?” Bronka zdejmowała z siebie jakieś łachy. Elegancko połatana jesionka z podszewką przystosowaną do szmuglu, że i dziesięć kilo kartofli bez śladu się zmieści, kilka spódnic, jakieś złożone teraz na wyjątkowo obfitym biuście sukienki, bluzki. „Trafiłaś sama? Nikt cię nie widział?” „Tylko dozorca, jak otwierał bramę. Ale patrzył na mnie jak na szybę”. „A co, miał wołać hosanna!? To taki gapa. Jak trzeba, to nie widzi, a czasami to i słuch ma wyjątkowo kiepski”.

Ten tekst jest fragmentem książki Bernarda Konrada Świerczyńskiego „Przemytnicy życia”:

Bernard Konrad Świerczyński
„Przemytnicy życia”
cena:
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
twarda, 160 stron
Data i miejsce wydania:
I
ISBN:
978-83-65979-28-5
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Bernard Konrad Świerczyński
Dziennikarz i reportażysta. Uczestnik powstania warszawskiego. W 1972 r. odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Zmarł w 2002 r.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone