Jan Rodowicz „Anoda” w rękach UB - śledztwo i śmierć
Przyszło ich kilku – zapamiętała rodzina. Rewidowali mieszkanie dwie godziny. Janka wzięli ze sobą.
„– Już go żywego nie zobaczyłam – powiedziała matka Janka reporterce Barbarze Wachowicz. – Wyprowadzili. Archiwum stało w pudłach na szafie. Nie wiem, jakim cudem nie zauważyli. Porwaliśmy z mężem te pudła i zaczęliśmy przenosić do zaprzyjaźnionych sąsiadów”.
Dokumenty były bardzo ważne. „Anoda” gromadził wojenne relacje żołnierzy „Zośki”. W pudłach kryła się cała historia słynnego harcerskiego batalionu. Niektórzy podejrzewali, że „Anodę” aresztowano, bo ubecy chcieli zdobyć te dokumenty. Potem wędrowały one w tajemnicy pomiędzy mieszkaniami.
Niedługo po aresztowaniu „Anody” do państwa Rodowiczów przyszła, jak co roku, Anna Rodowicz, żona stryjecznego brata Janka, razem ze swoim synkiem, też Jankiem (w rodzinie od pokoleń powtarzały się imiona Jan i Władysław).
– Dobrze, że przyszliście z małym Jankiem – powiedziała matka „Anody” – bo naszego dzisiaj zabrali.
Koniec roku 1948 to dla narzuconej przez Związek Radziecki władzy czas szczególny. Właśnie połączyły się dwie partie: Polska Partia Robotnicza kierowana przez Bolesława Bieruta i Polska Partia Socjalistyczna pod wodzą Józefa Cyrankiewicza. Na kongresie zjednoczeniowym powstała z nich jedna Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Będzie panować aż do roku 1989.
Tuż przed zjednoczeniem wśród komunistów doszło do politycznego zwrotu. Jeszcze niedawno PPR-em kierował Władysław Gomułka. To on umawiał się z Cyrankiewiczem na scalenie obu ugrupowań. Nagle jednak Gomułce zarzucono „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Kierownictwo partii przejął Bolesław Bierut. Systematycznie dążył do upodobnienia Polski do stalinowskiego Związku Radzieckiego.
Koniec 1948 roku to początek ostatecznej rozprawy ze wszystkimi, których uznano za wrogów ustroju. Prawdziwych i urojonych.
Jan Rodowicz „Anoda” w rękach UB - śledztwo i śmierć – przeczytaj też:
- List żołnierza wyklętego do szefa UB w Myślenicach
- Rozbicie więzienia UB w Kielcach – 4/5 sierpnia 1945 r.
Kilka dni przed aresztowaniem „Anody” wyszedł pierwszy numer „Trybuny Ludu”, która przez następne dziesięciolecia będzie tubą komunistycznej propagandy. Powstanie „Trybuny Ludu” było związane ze zjednoczeniem dwóch partii. Gazeta stała się spadkobierczynią komunistycznego „Głosu Ludu” i socjalistycznego „Robotnika”.
Po latach rozmyło się w Polsce rozróżnienie na „komunizm” i „socjalizm”. Ale w 1948 roku były to jeszcze dwa zupełnie różne pojęcia. Komuniści głosili prymat internacjonalizmu nad niepodległością narodów, co w praktyce oznaczało podporządkowanie się woli Związku Radzieckiego. Socjaliści nigdy nie kwestionowali niepodległości Polski. Socjalistą w młodości był nawet Józef Piłsudski. Przed II wojną światową socjaliści traktowali komunistów jako wrogów politycznych. A przede wszystkim jako wrogów Polski.
W Wigilię 1948 roku – w dniu, gdy aresztowano „Anodę” – ukazał się dziewiąty numer „Trybuny Ludu”. Z pierwszej strony atakowały tytuły: „Będziemy wychowywać masy w duchu proletariackiego internacjonalizmu”, „Polityka gospodarcza rządu rujnuje naród francuski”, „ZSRR domaga się położenia kresu agresji holenderskiej w Indonezji”.
Na pierwszej stronie znalazł się tekst „Gwiazdka 1948”:
Będą w tym roku szczególnie radosne święta. Sukcesy w walce z siłami wyzysku, niebywałe w naszej historii tempo rozwoju gospodarczego kraju – oto co napawać musi otuchą i entuzjazmem każdego człowieka pracy, oto co budzić musi w ludzie polskim poczucie jego własnej siły zdolnej pokonać największe trudności. I właśnie to poczucie własnej siły twórczej, ujawnione w całej pełni po zrzuceniu kajdan obszarniczo-kapitalistycznej niewoli, siły, której najwymowniejszym wyrazem był Czyn Przedkongresowy – będzie w tym roku towarzyszyć nieodłącznie naszym myślom i uczuciom, gdy z dala od rozgwaru codziennego życia korzystać będziemy ze świątecznego odpoczynku”.
„Trybuna Ludu” dodawała:
Wytchnienie, jakie dają ludziom pracy święta, jest nam potrzebne szczególnie dziś, gdy życie płynie w Polsce ustokrotnionym tempem, gdy wielkie przemiany idą jedna za drugą, gdy wielu z nas nie może jeszcze za nimi nadążyć.
Pod koniec numeru znalazła się informacja: „Młodzież akademicka odpoczywa w swych własnych ośrodkach, intensywnie uprawiając różnego rodzaju sporty, by szczęśliwie przebrnąć przez następne semestry”.
Wśród „zośkowców” wiadomość o aresztowaniu Janka rozniosła się natychmiast.
– To była dramatyczna Wigilia – zapamiętała Anna Jakubowska „Paulinka”. – Kiedy dowiedziałam się o uwięzieniu Janka, dostałam spazmów płaczu. Wszyscy mnie uspokajali. Jeszcze przecież nie było powodu, żeby się tak bardzo niepokoić. Jeszcze nikt nie wiedział, że to się tak tragicznie skończy…
Mój synek miał rok i dziewięć miesięcy. Dla niego ubraliśmy choinkę. Wisiały bombki srebrno-złote i on na nie mówił: „Nyna, nyna”. Bo mu się z cytryną kojarzyło. Raz kiedyś udało nam się kupić mu cytrynę. To były takie czasy.
Przepłakałam całą Wigilię, trzymałam syna na kolanach, przytulałam. Wszyscy mówili: „Janka wypuszczą. Specjalnie go aresztowali w Wigilię, żeby zrobić taki popłoch, żeby zrobić na złość. To pewnie nic poważnego”. Ale ja miałam jakieś fatalne przeczucia. Choć do głowy mi nie przyszło, że za parę dni aresztują mojego męża.
Inni znajomi starali się bagatelizować zatrzymanie „Anody”. Pocieszali się myślą, że przyczyną był jakiś jego żart. „Anoda” był przecież znany z wygłupów. Nawet podejrzewano, że to wszystko przez córkę Bolesława Bieruta. Podobno Janek drażnił ją na uczelni zdechłym szczurem.
Tekst jest fragmentem książki:
Anna Jakubowska „Paulinka”:
– Mijały jednak kolejne dni, nadszedł nowy rok i nadal nikt nie wiedział, co się dzieje z Jankiem.
Rodzice chodzili do warszawskich więzień z paczkami. Nosili w nich bieliznę i jedzenie. Ale nikt nie chciał im powiedzieć, gdzie przetrzymują syna. Nikt nie odpowiadał na pytanie, co się z nim stało. Słyszeli tylko: zostaniecie powiadomieni we właściwym czasie.
O tym, co się z nim wówczas działo, możemy usłyszeć z dokumentów. One opowiadają, jak żywi świadkowie. Tylko nie można im zadawać pytań.
I właśnie dlatego w pełni im nie ufam. Szczególnie gdy dotyczą przesłuchań. Protokoły pokazują tylko część prawdy. Tę, która interesowała śledczych.
„Anodę” więziono w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Gmach mieścił się na ulicy Koszykowej w Warszawie. Dziś znajduje się w nim Ministerstwo Sprawiedliwości. Na dziedzińcu umieszczono płytę upamiętniającą śmierć Janka.
Przesłuchiwano go w Departamencie V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Na jego czele stała Julia Brystigierowa. Departament zajmował się wywiadowczym rozpoznaniem działaczy kulturalnych, związków, organizacji. Oraz studentów.
Z dokumentów śledczych wynika, że „Anoda” po aresztowaniu opowiadał o broni, którą zakopał z Henrykiem Kozłowskim „Kmitą”. Towarzyszył im ktoś o pseudonimie „Czarny Karol”. Ale Janek nie wymienił jego nazwiska. Był to Karol Kwapiński z batalionu „Zośka”.
Broń ukryli jeszcze przed ujawnieniem się akowców pod koniec 1945 roku. Miała posłużyć żołnierzom „Zośki”, w razie gdyby wybuchła III wojna światowa. Wielu Polaków tylko w kolejnym ogólnoświatowym konflikcie zbrojnym widziało szansę na wyzwolenie spod panowania Związku Radzieckiego. Nie wyobrażano sobie, by mógł on kiedykolwiek runąć pod własnym ciężarem.
Niedługo przed aresztowaniem, 15 grudnia 1948 roku, „Anoda” z „Kmitą” sprawdzali, czy broń złożona w alei Niepodległości nie jest zagrożona. Po aresztowaniu Janek wskazał, gdzie ją ukryto.
Podał też nazwiska osób, z którymi rozmawiał o reaktywacji oddziału. Byli to Wojciech Szymański, Bogdan Celiński, Andrzej Wolski i Andrzej Sowiński. Wskazał miejsce przechowywania aparatów radiowych (jeden znajdował się u niego w domu). Opowiadał, że w 1948 roku planowano zakup kolejnych.
„Anoda” podpisał protokół odkopania broni na terenie posesji przy alei Niepodległości 216. Wydobyto ją 4 stycznia 1949 roku w obecności funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Bolesława Cykały, Romana Masnego i Bronisława Kleiny. To pierwsi ludzie, których chciałbym zapytać o śmierć Janka.
„Anodę” wypytywano też o konspiracyjne plany. W 1945 roku „zośkowcy” zamierzali porwać szefa Sowieckiej Misji Wojskowej w Konstancinie. Do akcji wyznaczono Mariana Rojowskiego „Macieja”, Henryka Kozłowskiego „Kmitę”, Stanisława Lechmirowicza „Czarta”, Stanisława Sieradzkiego „Śwista”, Donata Czerewacza „Sójkę”, Stefana Gorgonia-Drużbickiego „Kurpia”, Bogdana Celińskiego „Wiktora”, Jerzego Zalewskiego „Strzałę”, Włodzimierza Steyera „Groma”.
Przeglądając akta śledcze, natrafiłem na nazwisko człowieka, który stał za aresztowaniem „Anody”, kazał go aresztować, a potem przesłuchiwał. Nazywał się Wiktor Herer. To najważniejszy spośród ubeków, którzy wiedzą, jak zginął Janek. Pytał go o próbę porwania w 1945 roku rosyjskiego generała. Akowcy zamierzali wymienić go na aresztowanego Jana Mazurkiewicza „Radosława”. Według protokołu „Anoda” opowiadał: – Porwanie miało nastąpić w czasie przejazdu generała radzieckiego z Konstancina do Warszawy. Oczekiwaliśmy dwoma samochodami na trasie koło Powsina. Jeden z naszych samochodów, którym kierował Marian Rajowski, zatarasował drogę nadjeżdżającemu samochodowi. Kierowca radziecki wyminął przeszkodę i wymknął się z zasadzki. Porwanie było przygotowane z polecenia podpułkownika Rybickiego, pseudonim „Maciej”, zastępcy „Radosława”.
Przygotowywano też zamach na generała Wiktora Gracza, który przebywał w podwarszawskich Włochach.
7 stycznia 1949 roku „Anodę” przesłuchiwał Bronisław Kleina. Indagował o różne osoby.
Po pytaniu: „Co wiecie o Zakrzewskim Jerzym?”, Bronisław Kleina nie zanotował odpowiedzi. W poprzek strony protokołu zapisano: „Podejrzany wyskoczył oknem i zabił się”.
Sporządzono „akt zejścia”. Odręcznym pismem, smukłymi literami wypełniono kolejne rubryki urzędowego druku:
Data zgonu: siódmego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku.
Godzina zgonu: 14–ta
Miejsce zgonu: Warszawa ulica Koszykowa 6
Dane dotyczące osoby, władzy lub instytucji zgłaszającej zgon:
Kołakowski Marian pracownik Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.
Uwagi: Akt niniejszy sporządzono na podstawie Karty Zgonu wydanej przez Szefa Służby Zdrowa Min. Bezp Publicznego w Warszawie dnia 7 I 1949 r.”.
I podpis: urzędnik stanu cywilnego Spirydion Szubrakiewicz.
Tekst jest fragmentem książki:
Przez ponad tydzień od aresztowania Janka nikogo z „zośkowców” nie zatrzymano. Aresztowania zaczęły się 3 stycznia 1949 roku. Uwięziono pięciu byłych żołnierzy „Zośki”: Bogdana Celińskiego, Henryka Kozłowskiego, Andrzeja Sowińskiego, Wojciecha Szymanowskiego i Andrzeja Wolskiego. Tak jak Janek trafili do aresztu w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej. Ale ubecy pilnowali, by nie udało się im nawiązać ze sobą kontaktu. Każdego trzymali w osobnej celi. Nigdy żadnemu z „zośkowców” nie udało się zobaczyć Janka. Poza jednym wyjątkiem.
Henryka Kozłowskiego „Kmitę” aresztowano 3 stycznia, w pierwszej fali po „Anodzie”. Zatrzymano go w mieszkaniu przy ulicy Smolnej w Warszawie. Była godzina 21.30. Rozpoczęto rewizję. Ubrani po cywilnemu ubecy zawieźli Kozłowskiego do gmachu MBP. Dojechali koło dwudziestej trzeciej.
Po krótkim osobistym przeszukaniu wsiedli z nim do windy, aby dostarczyć na przesłuchanie u Wiktora Herera, który urzędował na czwartym piętrze. Potem często „Kmitę” wożono z podziemi na górę Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Ale zanim jeszcze trafił na pierwsze przesłuchanie, wieczorem w dniu aresztowania przez chwilę, ostatni raz zobaczył Janka.
– Po wyjściu z windy kazano mi iść prosto korytarzem – opowiadał prokuratorowi. – Za mną, w odległości dwóch, trzech metrów, szedł jeden z cywilnych funkcjonariuszy. Po przejściu kilku metrów od windy z przeciwka, zza zakrętu korytarza, kilkanaście metrów przede mną wyszedł niespodziewanie Jan Rodowicz. Ubrany był tak jak zwykle w wełniane, zielone amerykańskie spodnie i takiż trencz. Rozpoznaliśmy się natychmiast. Miałem jeszcze okulary, więc dobrze widziałem. Szedł swobodnie, normalnie, ujrzawszy mnie, uśmiechnął się i pogładził włosy lewą ręką. Nie dostrzegłem na jego twarzy jakichś deformacji, guzów, obrzęków czy sińców. Zbliżaliśmy się do siebie. Zza zakrętu wyszedł cywil prowadzący Janka Rodowicza i widząc, co się dzieje, krzyknął, by stanąć. To samo uczynił mój konwojent. Zrobiło się małe zamieszanie. Rodowicza cofnięto, mnie zamknięto w jakiejś pobliskiej szafie. Po kilku minutach poprowadzono dalej.
Henryk Kozłowski był prawdopodobnie ostatnim spośród „zośkowców”, którzy widzieli żywego „Anodę”. Żadna relacja nie wspomina, aby Janka z kimś konfrontowano. Także w śledztwie nikogo później nie pytano o „Anodę”. Raczej powoływano się na jego rzekome zeznania.
Zaraz po spotkaniu z Jankiem Henryka Kozłowskiego zaczął przesłuchiwać Wiktor Herer. Ten sam, który odpytywał „Anodę”.
Kozłowski poznał jego nazwisko z protokołu. Siedzieli po dwóch stronach biurka. Herer skierował na niego lampę. „Kmitę” oślepiało silne światło.
Henryk Kozłowski bardzo dobrze zapamiętał swojego śledczego. Herer wyglądał na trzydzieści lat. Był szczupłym, średniego wzrostu mężczyzną. Brunetem o pociągłej twarzy, którą zdobił czarny wąsik.
Przeczytaj:
Nigdy nie zakładał munduru, zawsze chodził po cywilnemu. Przesłuchiwał u siebie w gabinecie na czwartym piętrze. To zwykły pokój, umeblowany biurowo. W oknach nie zamontowano krat. Ale często zasłaniano je kotarą.
Herer postawił Kozłowskiemu zarzuty: przechowywanie broni, montowanie nadajników radiowych, nieszczere ujawnienie się, utrzymywanie więzów organizacyjnych, powiązania z pułkownikiem Janem Mazurkiewiczem „Radosławem”, dowódcą Zgrupowania „Radosław” w Powstaniu Warszawskim, po wojnie komendantem Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych.
Śledczy od razu zaczął obiecywać i grozić. Mamił łagodnym traktowaniem. Może nawet zwolnieniem, jeśli Kozłowski do wszystkiego się przyzna. Straszył aresztowaniem żony, która opiekowała się ich półtorarocznym dzieckiem, gdyby zaprzeczał. Groził też ostrym śledztwem: – Mamy swoje metody.
Ale Herer nigdy nie bił ani nawet nie używał wulgarnego języka.
Przesłuchania raz protokołowano, a kiedy indziej – gdy szły nie po myśli śledczego – niczego nie notowano. Wtedy Herer wysyłał „Kmitę” do karceru. Na przykład, gdy pytał go o broń, a „Kmita” zaprzeczał, by coś o niej wiedział. Po jakimś czasie Herer wywoływał na kolejne przesłuchanie, pytał o to samo, odpowiedź znowu była negatywna, więc Kozłowski kolejny raz lądował w karcu.
Kara wydawać się może niezbyt wielką dolegliwością. Ale nie była to zwykła więzienna izolatka, tylko betonowe pomieszczenie wielkości psiej budy. Wypełnione ekskrementami. Pozbawione okien. „Kmita” tracił w nim poczucie czasu, bo znikąd nie docierało dzienne światło.
Karcer i więzienie mieściły się piwnicach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Od ulicy Koszykowej (druga strona gmachu wychodzi na Aleje Ujazdowskie) przy wejściu były schody do podziemi. Na dole w dyżurce przyjmowano i przekazywano aresztowanych. Z tego miejsca konwojenci odbierali więźniów prowadzonych na przesłuchania. Stąd też strażnicy rozprowadzali więźniów po celach.
„Klawiszami” byli głównie repatrianci polscy z Francji. Bardzo słabo znali język polski.
Henryk Kozłowski zapamiętał, że Herer zadawał inteligentne pytania. Widać było, że nieźle orientuje się w środowisku „Zośki”. Sporo wiedział o tak zwanej drugiej konspiracji, czyli podziemnej działalności od rozwiązania Armii Krajowej w styczniu 1945 roku do ujawnienia się jej żołnierzy jesienią tego samego roku. Próbował na „Kmicie” wywrzeć wrażenie, że ubecy wiedzą wszystko.
Tekst jest fragmentem książki:
Inny był drugi śledczy, Tadeusz Tomporski, który potem równolegle z Hererem przesłuchiwał Kozłowskiego. Tomporskiego zwano „bijakiem”. Był brutalny i porywczy. Ale pracował w innym niż Herer departamencie MBP.
Aresztowanymi „zośkowcami” zajmowały się bowiem aż dwa departamenty Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Pierwszy to Departament V, ten, który aresztował i przesłuchiwał „Anodę”. Drugi to Departament Śledczy, którym rządził znany z sadyzmu Józef Różański. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – kiedy pierwszy raz opisywałem historię „Anody” – relacjonowałem w prasie również proces Adama Humera, wicedyrektora tego departamentu. Oskarżono go wraz z kilkunastoma innymi ubekami o torturowanie więźniów. Tadeusz Tomporski pracował właśnie w tym słynącym z przemocy Departamencie Śledczym. Zasiadł na ławie oskarżonych wraz z Humerem.
Już podczas pierwszego przesłuchania na Koszykowej Tomporski pobił i skopał Kozłowskiego. Stłukł mu przy tym okulary. „Kmita”, który w więzieniu spędził następne osiem lat (został skazany na karę śmierci zamienioną potem na dożywocie) przez kilka lat nie dostawał pozwolenia, by mu przysłano z domu nowe. Tomporski na zmianę z kolejnym funkcjonariuszem Departamentu Śledczego, Mieczysławem Kobylcem, dręczył Kozłowskiego, nakazując mu wykonywanie niezliczonej ilości przysiadów i „żabek” do całkowitego wyczerpania. Kopał, wyrywał włosy. Dręczył psychicznie. Wyzywał, szydził, kpił. Naśmiewał się z Armii Krajowej, która według niego podczas wojny stała tylko z bronią u nogi, a nie walczyła z okupantem. A nawet z nim współpracowała. Zdaniem „Kmity” Tomporski był kreaturą, która nie znała pojęcia ludzkiej godności.
Udręczony Henryk Kozłowski myślał o popełnieniu samobójstwa. Przeszło mu to przez myśl, gdy Herer, zirytowany kolejnymi zaprzeczeniami o ukryciu broni, wprowadził „Kmitę” do przyległego pokoju i pokazał metalową skrzynkę z uzbrojeniem. Wykopano ją w alei Niepodległości.
Kozłowski przyjrzał się uważnie: to była ta sama skrzynia, którą odebrał od blacharza i przewiózł do „Anody”. Nie był przy zakopywaniu ukrytej w niej broni w 1945 roku, ale wiedział, co się powinno znajdować w środku. I właśnie ten niewielki arsenał zobaczył w pokoju, do którego zaprowadził go Herer.
„Kmita” nadal milczał. Herer wysłał go znowu do karceru.
To wtedy, w osamotnieniu, w betonowej budzie, Kozłowski zaczął myśleć o samobójstwie. Planował, że wyskoczy z dużego, nieokratowanego okna klozetu-umywalni na czwartym piętrze. Wychodziło na podwórze od ulicy Koszykowej. „Kmita” był w tym pomieszczeniu kilka razy.
Na szczęście zrezygnował. Uznał, że samobójstwo niczego nie zmieni. Ubecy i tak znali główne tajemnice „zośkowców”. Odkopali uzbrojenie. A właśnie za jego ukrycie był odpowiedzialny.
Postanowił przyznać się do niektórych zarzutów. Ponieść konsekwencje swoich decyzji.
Nastąpiły kolejne aresztowania. Ubecy zatrzymali w sumie 27 żołnierzy batalionu „Zośka”.
Prasa donosiła:
Władze Bezpieczeństwa zlikwidowały bandę dywersyjną. U aresztowanych znaleziono broń i dwie radiostacje. Na podstawie obserwacji prowadzonej od pewnego czasu przez organa bezpieczeństwa publicznego zostało stwierdzone, że pewna, nieznaczna zresztą część b. członków AK ze zgrupowania »Zośka«, »Parasol« i innych przystąpiły do organizowania grup dywersyjno-terrorystycznych, gromadząc w tym celu broń i materiał wybuchowy. Organizacja była hojnie wspierana dolarami z zagranicy .
Niektórym udało się ukryć.
Henryk Kończykowski „Halicz” od razu po aresztowaniu „Anody” powiedział do kolegów:
– Wyprowadzam się z domu.
– Co nam mogą zrobić? – usłyszał w odpowiedzi. – Przecież ujawniliśmy się, nie ma żadnej konspiracji.
– Znam Ruskich, na wszelki wypadek ukryję się – stwierdził „Halicz”.
Ubecy przyszli po niego na początku stycznia 1949 roku. Zrobili „kocioł” i przez tydzień w jego mieszkaniu zgarnęli prawie 30 osób.
Kończykowski uniknął aresztowania, bo nie nocował w domu, a kiedy wracał, w oknach zamiast zasłon zobaczył koce. Nikt tak wcześniej nie zaciemniał mieszkania.
Uciekł najpierw do brata w Łodzi. Potem do jego kolegi na wsi koło Bydgoszczy. W radiu słyszał komunikaty o poszukiwaniach przestępców z organizacji „Zośka”. Ostrzegano, że za pomoc bandytom grozi pięć lat więzienia. Kończykowski pojechał znowu do Łodzi, żeby nie narażać swoich gospodarzy. Wynajął mały pokój. Pieniądze przysyłał mu ojciec.
Ubecy dorwali go jednak rok później. Tak jak Janek Rodowicz trafił do katakumb Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wspominał je jak średniowieczne więzienie, bez światła dziennego. W pamięci pojawił się obraz: strażnicy chodzący w bamboszach po chodniku położonym w korytarzu, aby wszędzie panowała upiorna cisza.