Wędrówki po historii mówionej (odc. 4)

opublikowano: 2021-11-16 11:01
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii. Odcinek 4: Przywrócić pamięć, usłyszeć czyjś głos.
REKLAMA

W poprzedniej części naszych wędrówek mówiliśmy o tym, że indywidualna pamięć podlega ciągłym przekształceniom, a to, co i w jaki sposób wspominamy, ma znaczenie dla naszego poczucia tożsamości i doświadczania świata. To samo, nawet w większym stopniu, obserwujemy w przypadku pamięci i tożsamości zbiorowej. Historia, którą sobie wspólnie opowiadamy, nieustannie się zmienia w zależności od tego, kto się włącza w to publiczne opowiadanie i czyje głosy słychać w danym momencie najmocniej. W tym skomplikowanym i nieprzewidywalnym procesie zawsze wyłaniają się grupy społeczne lepiej reprezentowane od innych oraz takie, które w ogóle nie odnajdują się w narracji, czy nawet współistniejących narracjach dominujących w przestrzeni publicznej. Zainteresowanie pewnymi wątkami przemija, niektóre punkty widzenia zostają celowo wykluczone z kreowanego obrazu, inne wciąż czekają na odkrycie i swych orędowników. Subiektywny charakter historii mówionej pomaga uzupełnić dominujący przekaz historyczny o odbiegające od niego głosy. W czasie wielogodzinnego wywiadu biograficznego możemy bliżej poznać daną osobę i lepiej zrozumieć jej perspektywę. Samo udzielenie wywiadu bywa odbierane przez rozmówcę jako wzięcie udziału w publicznej dyskusji. Jest to dla niego okazja do wyłuszczenia swoich racji i zaprotestowania przeciw krzywdzącym w jego mniemaniu stereotypom i osądom, szansa na bycie wysłuchanym. W tym odcinku chcielibyśmy przedstawić kilka przykładów takich (niekoniecznie dobrze słyszalnych) opowieści.

Po złej stronie historii

Jedną z najczęstszych przyczyn pomijania doświadczeń całych grup społecznych przy kształtowaniu zbiorowej pamięci o danym okresie jest interes polityczny warstwy rządzącej, mającej prawdopodobnie największy wpływ na oficjalny przekaz historyczny. Ideologiczne założenia mogą się tutaj zmieniać, lecz mechanizm pozostaje ten sam. I tak ludzie zaangażowani w działalność organizacji podziemnych powiązanych z polskim rządem na uchodźstwie i walczący w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie byli dla nowej, komunistycznej władzy z definicji podejrzani. Poddawano ich szykanom, torturowano, więziono; wielu straciło życie. Oficjalny przekaz mówił o „bandach”, zdrajcach i kolaboracji z faszystami, w kontrze do „wyzwolicielskiej armii”, która przyszła ze Wschodu. Naturalną koleją rzeczy po zmianie ustroju pojawiły się inicjatywy mające na celu symboliczne przywrócenie tym osobom miejsca w przestrzeni publicznej, opowiedzenie na głos doświadczeń i losów do tej pory relacjonowanych tylko w drugim obiegu albo wyłącznie prywatnie. Obecnie ta perspektywa zdaje się dla odmiany wybrzmiewać najgłośniej. Chociaż w warunkach pluralizmu mediów, zwłaszcza w dobie Internetu, nie jest możliwe uzyskanie monolitycznego przekazu, to jednak zmiana narracji okazuje się wystarczająco duża, by inne grupy społeczne poczuły się z kolei niesprawiedliwie osądzone i symbolicznie wykluczone. W 2014 roku Anna Szelewicz w wywiadzie udzielonym Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA miała okazję przedstawić punkt widzenia weteranki tak zwanego ludowego Wojska Polskiego.

REKLAMA
Anna Szelewicz (wówczas Pawłowicz) i kpt Ludgard Szelewicz, jej przyszły mąż. Rembertów, 1944. Fot. ze zbiorów Anny Szelewicz/AHM.

Anna Szelewicz (sygn. AHM_3170)

Urodzona w 1925 roku w Wólce Sobieszyńskiej, dzieciństwo spędziła w Józefinie na Lubelszczyźnie. Po wkroczeniu wojsk sowieckich jej ojciec i brat zostali aresztowani. Annę razem z pozostałym rodzeństwem, matką i babką wywieziono na początku 1940 do łagru na Syberii. W niewoli zmarły jej młodsza siostra i babcia. W 1941 roku brat dołączył do armii Andersa (Anna była wówczas za młoda). W 1943 roku Anna i jej starsza siostra Maria postanowiły zgłosić się do Wojska Polskiego formującego się na terenie ZSRR pod zwierzchnictwem władz sowieckich. Po długiej podróży dotarły do obozu szkoleniowego w Sielcach, gdzie dostały przydział do 2 Dywizji Piechoty im. H. Dąbrowskiego.

„Z młodych wszyscy poszli do armii Andersa i zrobiło się pusto. Tylko my zostaliśmy już, młode dziewczyny. I ja, będąc na sianokosach, jak mówiłam, że wyjechaliśmy... Była wpierw taka... Przyjechali lekarze, komisja lekarska, która zawołała wszystkie dziewczęta i nas badali normalnie, czy jesteśmy zdolne, czy niezdolne do wojska. No i mieliśmy badania lekarskie i ja dostałam pierwszą grupę, jestem zdolna. Wpadam do baraku, krzyczę do mamy: Mamo, jestem zdolna, mam pierwszą grupę i jadę do wojska! A moja mama, zamiast się cieszyć, przemilczała to. Nic nie powiedziała, zupełnie nic. Ale przedtem jeszcze muszę pani powiedzieć, jak Rosjanie do nas mówili, że my nigdy nie pojedziemy do ojczyzny. Że my nigdy tej swojej Polski nie zobaczymy. (…)

Pani wie, co to znaczy tęsknota za krajem? Nie wie pani. To jest rana posypana solą. To jest ból. Proszę pani, ja, siedząc pod barakiem – słońce świeciło niesamowicie, upał wspaniały, powietrze cudowne, a mnie się wydaje, że w Józefinie jest piękniejsze słońce, mocniej świeci. Ja tak tęsknię, że chcę wrócić – nie do Polski, zawsze mówiłam, tylko do Józefina. Tam, do mojej chaty. Wie pani, że biegłam do tajgi, wrzeszczałam wniebogłosy, że ja chcę wracać! To jest ból, tęsknota za krajem. (…)

REKLAMA

W Sielcach szkołę skończyłam pułkową. Podoficerską pułkową, w pułku moim, w drugim palu artylerii lekkiej. (…) Dostałam kaprala, pojechaliśmy na manewry. Z manewrów żeśmy przyjechali i przydzielili mnie wtedy do sztabowej baterii na radiotelefonistkę. Ale już się mówiło, że niedługo tam będziemy w Sielcach, że będziemy wyjeżdżać do Smoleńska. (…)

Anna Szelewicz z kolegą z jednostki, Janiszynem. Radom, 1946. Fot. ze zbiorów Anny Szelewicz/AHM.

Z Kiwerc zaczynamy szykować się do wyjazdu na front. (…) Osiem kilometrów przed frontem się zatrzymujemy. I ja to widzę: taka szosa, a tutaj tak las idzie takim klinem i tu taka górka jest. I jest rozkaz: Okopać się, wyciągnąć kartki i pisać listy pożegnalne. Zdjąć czapki i włożyć hełmy. (…) I ja tak się rzucam, wyciągam taką kartkę – ja widzę tą kartkę z takim czerwonym czymś, nie wiem, skąd ją miałam – i piszę do mamy tylko list. Piszę do mamy, żeby się nie martwiła, że jak mnie zabiją, to widocznie tak trzeba. To wtedy to się mówiło takie… Co to, mama tak bardzo będzie rozpaczać, czy co? Nie znałam tego uczucia. Wtedy pisałam, co mi ślina na język przyniesie. – No i proszę to złożyć i do kieszonki. Razem z opatrunkiem, agrafką przypięte tutaj przy kieszonce. I już wtedy jest takie nastawienie przykre, taka cisza. (…)

W pewnym momencie jest godzina zero. Ja nie wiem, jak pani powiedzieć, co to jest. Mnie się wydawało, że się w pewnym momencie piekło rozerwało. Wystrzał z kilkudziesięciu dział przeróżnych, dużych, małych, katiusz, siedemdziesiątek piątek, haubic, wszystkiego. Jak runęło, to te wszystkie przeloty przez nas i niedoloty na nas. To jest dwie godziny. To jest piekło na ziemi. Ja już wtedy jakbym wcale nie była ja, i mnie przekazują dane i wiem, że ode mnie… prawidłowe przekazanie danych do ogniowych pozycji jest ogromnie istotne i ważne. Zasieczka była robiona przez topografów i [Ludgard] Szelewicz przekazywał dla mnie te dane. Busola taka i taka, celownik taki, dywizjonem czy baterią, czy haubicami – ognia! Proszę pani, to była sekunda. I ja w czasie tej całej operacji tylko pytałam, czy dywizjonem, czy bateriami. Ja tylko to zapytałam, to ja sobie wtedy sama krzyczałam: pierwszy, drugi, trzeci dywizjon, tym i tym, tym i tym – ognia! Ja już sama sobie wypracowywałam, żeby to nie powtarzać trzy razy. (…) A ten piach, to wszystko leciało na mnie, bo to przecież… Co za bezpieczeństwo – gdyby pocisk upadł, toby szlag trafił mnie razem z tym drzewem w tej ziemiance. Jak ja wyszłam... Już przestało być artyleryjskie przygotowanie i ja wyszłam z tej ziemianki (…). Ja byłam innym człowiekiem. Moja psychika była tak naruszona... Ja byłam tak przerażona wewnętrznie, że ja nie umiałam po transzei iść dalej. Bo musiałam jeszcze linię zwinąć do sztabu pułku. Mnie się chciało natychmiast położyć, chociaż chwilę. (…) Ja się wtedy stałam prawdziwym żołnierzem. Ten chrzest bojowy ze mnie zrobił żołnierza. Ja już wiedziałam, co znaczy wojna i co znaczy zabijanie. I kiedy myśmy już przeszli na to pole, które wyzwoliliśmy, już ten proch, tego żelastwa niesamowicie, tych pocisków rozerwanych, tych transzei, w transzei zabity Niemiec, którego ja do dziś widzę. Pół leży na zewnątrz, a pół tak – noga i ręka jeszcze w okopie. Proszę pani, dla młodej dziewczyny – która widziała śmierci, ale nie takie, nie w takiej scenerii – to jest straszne. (…)

REKLAMA

2 i 3 Dywizja zdobywała Warszawę, nikt więcej, żadnego rosyjskiego żołnierza nie było tutaj. Proszę pani, nie można zmieniać historii. Może rzeczywiście... Przecież nie od nas to zależało, że my nie idziemy wcześniej z pomocą dla powstańców Warszawy. Ale też trzeba było wiedzieć, że ci powstańcy nie chcieli przechodzić do nas. Jak ja się teraz niedawno o Mocarską dopytuję, żeby ten życiorys jej, więcej się dowiedzieć do książki, to mnie powiedzieli: Wie pani, nie bardzo chcą koleżanki o tym mówić, ponieważ ona poszła do armii Berlinga. Jak tak można? Dlaczegoż tyle nienawiści w nas? (…) Czy my, ja jako Hanka, miałam wpływ na to, żeby iść szybciej na Warszawę? Przecież byłam prostym żołnierzem. Przecież nie ma mowy o tym, żeby cokolwiek robić bez rozkazu. A ten dowódca mojej dywizji czy mojego pułku, to co, on miał sam polecieć na tą Warszawę? Przecież trzeba wiedzieć, że byliśmy uzależnieni, o nas decydował kto inny. Nie my, nie Polacy. Ja już zaczynam politykować, ale taka to jest prawda. I o tym musimy pamiętać. Ale my, jako Polacy, mieliśmy swoje dywizje, swoje rozkazy. Na pewno było korygowane [konsultowane] z Armią Radziecką, bo nie można było inaczej. (…)

Anna Szelewicz jako żołnierz WP. Warszawa, ul. Radzymińska, wrzesień 1944. Fot. ze zbiorów Anny Szelewicz/AHM.

Wszyscy Andersa wychwalają – ach, och, ech. To pani chyba sama widzi. A my jako tak samo, no przecież my we dwie... Mój brat rodzony leży w Uzbekistanie, bo był w armii Andersa, a my jesteśmy w tym... Z jednego łagru żeśmy poszli do tego wojska z siostrą, my do Berlinga, a on poszedł tam. (…) Mojej córki teściowa jest z AK (…) i ona mi powiedziała: Jak to, nie mogłaś zostać? Przecież ty byłaś w ruskiej armii. No jak to boli. Jak to w ruskiej armii? Przecież ta armia w Anglii, czy Andersa, to też musiała współgrać z kimś, nie mogła być sama jedna. Tylko z kimś musiał się ten Anders przecież porozumiewać. (…)

REKLAMA

Ja dwa lata temu byłam w Berlinie na Dzień Zwycięstwa. Gdzie mój prezydent pojechał do Francji, tam z żołnierzami francuskimi obchodził Dzień Zwycięstwa. A u nas nikt, pies z kulawym ogonem nie powiedział nic. A w Niemczech witali nas z otwartymi ramionami, wyzwolicieli. Że jesteśmy antyfaszystami, że zwalczamy faszyzm i tak dalej. (…)

No tak było, że nas się tak pomija. Jutro jest Dzień Zwycięstwa, proszę pani, jutro przestali zabijać ludzi. Czy pani wierzy, że dzisiaj w radio... Ja zawsze szósta godzina nastawiam radio, i u mnie tam radio, telefon to tam są, bo ja tam śpię i od razu słucham. To ta Janina Paradowska tam pod koniec tylko powiedziała: Armia Radziecka dzisiaj chyba czci Dzień Zwycięstwa. Armia Radziecka. Ale my jesteśmy tu, w kraju, my! Dlaczego? Proszę pani, ja będę miała tysiące telefonów z całego kraju: (…) Hanka, dlaczego o nas nic nie powiedzieli? Mnie to boli”.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Pani Szelewicz zgłosiła się do wojska w wieku zaledwie siedemnastu lat. Wojna odcisnęła na niej trwałe piętno, a doświadczenie frontowe sprawiło, że do końca życia pozostała silnie związana z towarzyszkami i towarzyszami broni. Wkrótce po zakończeniu wojny wyszła za mąż za jednego z nich, Ludgarda Szelewicza. Wystąpiła z armii w 1946 roku, podczas gdy jej mąż kontynuował wojskową karierę. Nigdy nie zmieniła krytycznego stosunku do ZSRR, ukształtowanego pod wpływem ciężkich doświadczeń na zesłaniu. Jednak po upadku PRL, gdy w mediach, zrewidowanych podręcznikach do historii itp. zaczął się zmieniać sposób przedstawiania okresu II wojny światowej i wczesnych lat powojennych, doświadczenia pani Szelewicz i jej towarzyszek przestały się mieścić w tym obrazie. Wielogodzinny wywiad biograficzny umożliwił jej publiczne zabranie głosu, przedstawienie swojego punktu widzenia i zaprotestowanie przeciwko czemuś, co odbierała jako rażącą niesprawiedliwość.

„Gorsze” ofiary

Poczucie bycia niesłyszanym, niezrozumianym czy odrzuconym przez własną wspólnotę dotyka nie tylko tych, którzy według powszechnego przekonania znaleźli się „po złej stronie historii”. Okrucieństwo II wojny światowej niejednokrotnie wpłynęło na zdolność współodczuwania ciężko doświadczonych ludzi z tymi, którzy cierpieli w odmienny sposób. Przeżycia, które w innych okolicznościach wywołałyby naturalny odruch solidarności, w rzeczywistości powojennej mogły się spotkać z obojętnością lub lekceważeniem. Z tego powodu odrzucenia doświadczali również ludzie, którzy przegrali w swoistej „licytacji ofiar”. Czasem, jak w przypadku Teresy Drzal, podział przebiegał w poprzek rodziny.

REKLAMA
Od lewej: Aniela (matka Teresy), Teresa i Kazimierz (ojciec) Drzalowie. Wakacje w Nieświeżu, lata 30. Fot. ze zbiorów Teresy Drzal/AHM.

Teresa Drzal (sygn. AHM_V_0119)

Pani Drzal urodziła się w 1930 roku w Nieświeżu, do wybuchu wojny mieszkała w Warszawie. W sierpniu 1939 rodzina, spędzająca wakacje u nieświeskich krewnych, rozdzieliła się: ojciec i babka wrócili do Warszawy, matka z dwiema córkami zostały na Białorusi, licząc na rychły koniec walk. Po wkroczeniu Sowietów zostały wywiezione na Syberię i uwięzione w specposiołku, gdzie zmuszano je do ciężkich prac. Po zawarciu układu Sikorski–Majski zostały przewiezione do kołchozu w Uzbekistanie, potem na Ukrainie; do Polski wróciły dopiero w 1946 roku. Ojciec, Kazimierz Drzal, działał w AK, przeszedł przez niemiecki obóz koncentracyjny. W wywiadzie Teresa Drzal opisuje moment połączenia się rodziny po wojnie.

„Weszłam do domu, zobaczyłam już na zewnątrz jeden pokój: róg jest ścięty zupełnie, tak że została kuchnia i kawałek drugiego pokoju. Wbiegłam pierwsza – ach! Bo to 15 lat smarkula, tuman, postrzelone w głowie. Więc wbiegłam pod drzwi, zadzwoniłam. Babcia otworzyła. A przyzwyczajona, że przez całą okupację przychodzili albo Żydzi z getta, małe dzieciątka, albo biedni, zawsze się coś dawało, stale miała przygotowane jakieś kawałki chleba, coś tam. I teraz: Zaczekaj, dziecinko, zaraz ci wyniosę. Co babcia mówi? Bredzi? Ja mówię: Ale babciu…! I wtedy dopiero dociera: Yyy… I prawie że zemdlała. – Boże! To ty, dziecinko. No i to tak się odbyło. (…)

Potem przyszedł ojciec. Znowu szlochy i płacze. Ale zaczął od razu mówić: A słuchaj, jakie ja piekło przeszedłem, ja piekło przeszedłem… Był rzeczywiście w ciężkim obozie, gdzie kładli szyny kolejowe gdzieś tam i to było ciężkie. Ojciec był zupełnie do fizycznej pracy nieprzystosowany. Był szczupły, był słaby. Więc on swoje opowiadał, mama czekała, że będzie pytać i ją: Kochana, a jak ty przeżyłaś? (…)

Ojciec był w obozie, to było ważne. [Do nas mówił:] Przecież wam tam, to byliście w normalnych warunkach. Jeść mieliście co, nie groziły wam bomby, nie grozili wam esesmani, gestapowcy. Więc to nie był powrót taki słodki. (…)

Aniela i Kazimierz Drzal, rodzice Teresy. Okres międzywojenny. Fot. ze zbiorów Teresy Drzal/AHM.

Była rocznica powstania i pani wychowawczyni, która doskonale wiedziała – chyba coś miała wspólnego z tą Syberią, bo ona mnie bardzo forowała i bardzo jakoś tak lubiła – i zadała temat: „Jak ja przeżywałam powstanie warszawskie”. I co ja mogłam napisać? Ja w ogóle nie wiedziałam… Dowiedziałam się o powstaniu warszawskim (tego nie napisałam, bo to był 1948 rok), o powstaniu dowiedzieliśmy się na granicy, przy powrocie w 1946 roku do kraju. Nic nie mieliśmy pojęcia. I co ja napiszę tutaj? A ponieważ łatwo mi się pisało wtedy jeszcze, w młodości, dzieciństwie, więc napisałam taki jakiś poemat na ten temat. Jak to coś wspaniałego, że ja to przeżywałam, jak się dowiedziałam, jakie to bolesne, jakie to tego, owego. I że po prostu czuję się niegodna pisać o tym i mieszkać w Warszawie. Mam wyrzuty, że ja nie mam prawa mieszkać w Warszawie, bo ja nie przeżywałam powstania, bo byłam daleko stąd – a nic nie napisałam gdzie, oczywiście, bo też nie można. I pani nauczycielka postawiła mi piątkę i odczytała to wypracowanie całej klasie. Klasa figę z tego zrozumiała, bo nie wiedziała, o co chodzi. A ona wiedziała dobrze.

REKLAMA
Druga od prawej: Teresa Drzal. Uzbekistan, lata 40. Fot. ze zbiorów Teresy Drzal/AHM.

Więc jakie było nasze… Ja mówię to po to, żeby zrozumieć, jakie były nasze odczucia, jak nas traktowano – tutaj, nasi Polacy, po prostu, rodacy. Tu było tylko w kółko: powstanie, powstanie, rozstrzeliwania, gestapo, gestapo, gestapo. – Wam to było dobrze. Nawet bomby nie widzieliście. Nawet jedna bomba w pobliżu was nie spadła. Tak było o nas. To tylko starzy ludzie, którzy wiedzieli, co to Sowieci, jeszcze z 1920 roku, to wiedzieli, co to jest i co to znaczy. A tak, my czuliśmy się tacy maluczcy, tacy upokorzeni po prostu. (…)

To było poczucie mniejszości. Bo tu wszyscy walczyli. Wszyscy mieli czym się chwalić. A ten to, a ten tamto, a ten tego. A my nic. A my siedzieliśmy… – Siedzieliście gdzieś tam – tak jak mówię – nie widzieliście bomby ani jednej, nie widzieliście esesmana, gestapowca. Nie widzieliście rozstrzeliwań. Nie groził wam obóz żaden. Nie groził obóz, bo już byliśmy w obozie. – Przeżyliście sobie wojnę tak aksamitnie. Więc to było przykre”.

Teresa Drzal (powyżej) i jej matka Aniela (poniżej). Uzbekistan, lata 40. Fot. ze zbiorów Teresy Drzal/AHM.

Rodzina Drzalów miała mimo wszystko wiele szczęścia: wszyscy przetrwali wojnę, odnaleźli się i mogli zacząć od nowa wspólne życie. Traumatyczne przeżycia naruszyły jednak, jak się zdaje, ich rodzinne więzi, osłabiając zdolność ojca do wysłuchania i przyjęcia historii najbliższych mu osób. Problem pogłębiała sytuacja polityczna w kraju, gdzie nie wolno było mówić na głos o jakichkolwiek represjach i zbrodniach sowieckich. Jeśli w tej chwili ten temat przestał być tabu i jest dużo szerzej znany, to stało się tak między innymi dzięki projektom historii mówionej. Do dziś w ramach projektu „Zapomniani świadkowie XX wieku” rejestrowane są także świadectwa polskich mieszkańców dawnych Kresów Wschodnich II RP, którzy doświadczyli prześladowań po inwazji ZSRR we wrześniu 1939 roku.

Zjawisko dzielenia pokrzywdzonych na „lepszych” i „gorszych” dotyczy niekiedy nawet ludzi, którzy ucierpieli wskutek tego samego wydarzenia i – wydawałoby się – ta wspólnota losów powinna ich łączyć. O ile Teresa Drzal i jej matka spotykały się z niezrozumieniem, bo nie przeszły przez niemiecki obóz koncentracyjny, o tyle Stefan Rzepczak doświadczył odrzucenia, ponieważ trafił do obozu z powstania warszawskiego i był więźniem „za krótko”.

REKLAMA
Stefan Rzepczak. Warszawa, ok. 1942. Fot. ze zbiorów Stefana Rzepczaka/AHM.

Stefan Rzepczak (sygn. AHM_V_0069)

Pan Rzepczak urodził się w 1928 roku w Warszawie. W czasie okupacji działał w Szarych Szeregach, po wybuchu powstania zgłosił się na ochotnika do Harcerskiej Poczty Polowej. We wrześniu 1944 razem z bratem, ojcem i innymi powstańcami z ich oddziału trafił do Auschwitz-Birkenau, stamtąd do Mauthausen-Gusen na terenie Austrii. Kiedy do obozu dotarła armia amerykańska, Stefan Rzepczak był w stanie skrajnego wycieńczenia.

„Ja byłem pierwszym z powstania warszawskiego członkiem zarządu Klubu Mauthausen-Gusen. I ze mną jeszcze był taki Józek Koziarski, którego ojciec też zginął w Gusen. To myśmy dwóch... Było nas dwóch pierwszych w ogóle z powstania warszawskiego w tym klubie. Między starymi więźniami Mauthausen-Gusen.

Katarzyna Madoń-Mitzner: Czyli dopiero wtedy pan wszedł w to środowisko, tak?

S. Rz.: Tak. Wtedy wszedłem w to środowisko.

K. M.-M.: I nie był pan w Związku Byłych Więźniów Politycznych od początku?

S. Rz.: Nie byłem. Bo jak się zgłosiłem z bratem na Mokotów, to nam powiedziano, że z powstania warszawskiego takich więźniów nie uznają. I dlatego dopiero po latach wstąpiłem do ZBoWiD-u i przez ZBoWiD poznałem Klub Mauthausen-Gusen.

(…)

K. M.-M.: A proszę mi powiedzieć... Jak pan wszedł do klubu, mówił pan, że praktycznie nie było tych więźniów, którzy trafili do obozu w czasie powstania, w klubie. Mówię o tych latach 60. Jak w ogóle was traktowali ci starzy więźniowie? Jak was przyjmowali?

S. Rz.: No nie za bardzo. Atmosfera była nie za bardzo. Traktowali nas tak połowicznie. W każdym razie te prace, które ja włożyłem do Klubu, to dlatego, żeby poznali wartość tych więźniów z powstania warszawskiego. I trzeba było sobie bardzo usilnie zapracować na to, żeby potraktowali nas jako współpartnerów. Ale było wiele nieprzyjemnych sytuacji. Nie można tego mówić. Chociaż ten klub uważany był – Mauthausen-Gusen – za najlepiej pracujący ze wszystkich klubów warszawskich. Ale zgrzyty między więźniami były.

K. M.-M.: A z czego się brało takie złe nastawienie tych „starych” do was?

S. Rz.: Chyba z tego... Bo w pewnym momencie mieli pretensje, szczególnie warszawiacy, że myśmy wywołali powstanie warszawskie i zniszczyliśmy ich domy i oni nie mają gdzie wracać po wojnie. Tak że czuło się tą właśnie sytuację.

REKLAMA

K. M.-M.: A to nie było trochę... To nie było też takie trochę lekceważenie, że wy byliście krótko?

S. Rz.: Aaa, że krótko, tak. Ale powiadam pani, że wielu takich więźniów, którzy byli na funkcjach, oni mogli… Takich transportów warszawskich, z których zginęło według mnie dziewięćdziesiąt procent warszawiaków z powstania warszawskiego… Bo najlepszy dowód, że my, młode chłopaki, którzyśmy pojechali z ojcami do obozu – żaden nie wrócił z ojcem. Wszystko zostawiliśmy – ofiary naszych ojców – w krematorium. I weźmy te drogi ewakuacyjne w ostatniej fazie. Okropne ofiary! Wiele procent więźniów – i starych, i młodych – ginęło w tym. Tak że wyrównały się szanse, chociaż lata były dłuższe ich przebywania. Ale te męczarnie w ostatnich momentach przez nas przechodzone i te głody okropne, dyskryminacja! Selekcje, które były… To zrównały nas! Całkowicie żeśmy zasłużyli na [miano] pełnych więźniów politycznych obozów koncentracyjnych. I o to nam chodziło, mnie, jako młodego więźnia, chłopaka powstania warszawskiego, członka Szarych Szeregów, żeby na tą opinię zasłużyć. I chyba zasłużyliśmy”.

Wacław Rzepczak (ojciec Stefana) zmarł w obozie Mauthausen krótko przed wyzwoleniem. Tutaj w uniformie pracownika Mennicy Państwowej. Warszawa, ok. 1936. Fot. ze zbiorów Stefana Rzepczaka/AHM.

Wstrząsające wrażenie robi więzień jednego z najcięższych obozów hitlerowskich z takim przejęciem dowodzący, że „zasłużył” na to, by działacze organizacji zrzeszającej ofiary tego obozu traktowali go jak pełnoprawnego członka.

Cytowany wywiad został przeprowadzony dla Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA kilka lat po zakończeniu międzynarodowego projektu „Mauthausen Survivors Documentation Project”, zainicjowanego przez MSW Republiki Austrii i realizowanego przez liczne ośrodki badawcze i organizacje społeczne z Europy (w tym Ośrodek KARTA po stronie polskiej), USA i Izraela. Miał on na celu dotarcie do szerokiego grona byłych więźniów obozów koncentracyjnych systemu Mauthausen-Gusen i zarejestrowanie ich wspomnień w formie dźwiękowej lub audiowizualnej, w celach dokumentacyjnych i badawczych. Relacje zarejestrowane przez Kartę w ramach tego projektu zostały zarchiwizowane w AHM w postaci zbioru „Ocaleni z Mauthausen”, część dostępna jest także na stronie relacjebiograficzne.pl

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Od tego czasu Archiwum wzbogaciło się o wiele tego rodzaju świadectw (nie tylko dotyczących zespołu Mauthausen-Gusen), zgromadzonych m.in. w zbiorze „Zapomniane obozy nazistowskie”. Inicjatywom tym przyświecała idea, by oddać głos ludziom, którzy przeszli przez hitlerowskie piekło w miejscach słabo lub w ogóle niekojarzonych z niemieckim terrorem oraz takich, gdzie po dawnych lagrach nie ma już niemal śladu lub sposób ich upamiętnienia jest niewystarczający. W tym przypadku wywiady z nurtu historii mówionej wypełniają pewną lukę w zbiorowej pamięci o historii II wojny światowej i stanowią niejako żywy pomnik ofiar.

REKLAMA

W pułapce podziałów

Wysłuchanie czyjejś relacji i zarejestrowanie jej w formie dźwiękowej staje się ważne zwłaszcza w odniesieniu do świadectw, których utrwalenie w formie pisanej jest mało prawdopodobne, m.in. ze względu na mniejszą wagę przykładaną w danym środowisku do tradycji piśmienniczej. Dotyczy to na przykład terenów wiejskich (nie bez powodu pierwszymi zbieraczami przekazów ustnych byli etnografowie). Wiele się ostatnio mówi o potrzebie zrównoważenia narodowego przekazu historycznego przez włączenie perspektywy nieuprzywilejowanych warstw społecznych, w szczególności chłopów. Czasem dochodzi nawet do skrajnego przewartościowania i prób unieważnienia historii widzianej oczami jej dotychczasowych głównych bohaterów. Także i w tym przypadku historia mówiona pomaga osiągnąć równowagę i wielogłosowość, uchwycić i zachować wiele niuansów umykających w ferworze nieraz emocjonalnych dyskusji.

Obraz wsi w relacjach biograficznych z Archiwum Historii Mówionej to temat na niejeden esej, tutaj oddajmy głos Reginie Żylińskiej – jej rodzina w czasie II wojny światowej padła ofiarą prześladowań ze strony sowieckich okupantów pod pretekstem przynależności do „klasy wyzyskującej”. Jako chłopi utrzymujący się z własnej ciężkiej pracy w dobrze prosperującym gospodarstwie nie mieścili się w czarno-białym podziale na ludzi posiadających majątek, postrzeganych jako żyjący kosztem innych, oraz warstwy nieposiadające i wyzyskiwane, którym należy przywrócić głos i sprawczość.

Regina Żylińska (sygn. AHM_3162)

Pani Żylińska urodziła się w 1916 roku we wsi Burbiszki na Wileńszczyźnie w rodzinie stosunkowo zamożnych chłopów. Wspomina swoje dzieciństwo jako dostatnie, lecz wypełnione pracą na gospodarstwie, do której przyuczano ją od najmłodszych lat, nie pozostawiając czasu na zwykłe dziecięce zabawy. W 1941 roku Sowieci wywieźli całą rodzinę do Kraju Ałtajskiego.

„Urodziłam [się] na wsi Burbiszki, moja miejscowość Burbiszki. Ojciec mój miał wielki majątek, dużo ziemi, zresztą twoja babcia wie o tym. A nas wszystkie, nas było jedenaścioro, ja jestem z rzędu dziesiąta. Wanda, która umarła, to już… ona już była jedenasta. Ale ja jestem dziesiąta. Ojciec nas trzymał w bardzo wielkiej dyscyplinie, kazał nam pracować. Ja miałam lat dziesięć, to już pasłam gęsi i pilnowała, żeby nie wpadli do zboża czy coś takiego. (…)

Gospodarstwo – było dużo krów. Tu gdzieś mój brat spisał, to gdzieś było tam spisane, krowy, ile krów było. Krów było… około 20 krów, same krowy dojne. Znaczy, wszystko to było ręcznie, nie było tych maszyn jak teraz. Teraz to wszystko maszynowo, a przedtem, to znaczy, w polu ludzie pracowali, to znaczy my też, tak samo, to wszystko trzeba było żąć, żyto tam czy jakieś, ręcznie, sierpami. (…) Jak mężczyźni, to kosili trawę w polu, czy też później zboża kosili, to kosami. A my, dziewczyny… nie tylko my, ale tam byli ludzie, około 15–20 ludzi przychodziło do roboty. (…) My mieliśmy swój majątek na środku, a dookoła były biedne chałupy takie, które chodzili na wyrobek, chodzili zarabiać. I przychodzili do ojca na wiosnę, jak jeszcze nie było zboże, to przychodzili do ojca i brali tam czy żyto, czy coś takiego na wyrobienie. I później przychodzili do roboty, i później te ludzie przychodzili odpracować za to. No. To była dla ludzi wiejskich bardzo ciężka praca. Pracowali oni, musieli odrabiać za to, że w zimie brali zboże, dla krów brali paszę. Tam każdy, ten… Jeden miał krowę, czy nie było czym karmić, przychodzili do ojca i prosili, żeby dać im dla krów.

Chłopi przy pracy na polu. Majątek Ostrzyca, okres międzywojenny. Fot. ze zbiorów Janiny Wyżnikiewicz/AHM.

Później, proszę ciebie, jak enkawudziści zabierali nas, to ten człowiek… Jak dziś pamiętam, ojciec musiał odwieźć kontygent [kontyngent] do gminy do… A gmina była Troki – do gminy musiał odwieźć kontygent. Raz odwiózł, później nałożyli mu drugi kontygent. Drugi raz odwiózł. To ten pastuch, który u nas pasł krowy, mówi: Ja tobie całowałem w rękę, a teraz ty będziesz mnie całował w rękę, żeby kontygent zmniejszyć. Ja jestem teraz kierownikiem. Mówi: Teraz ty musisz mnie słuchać – do mego ojca tak mówił – ty musisz mnie teraz słuchać. Co ja będę chciał, to ja z tobą zrobię. I ten pastuch nas wydał. Oskarżył i nas wywieźli. (…) Dlaczego oskarżył? Dlatego że on kiedyś pracował u nas. (…) Oskarżył, że bogaty, że ma wszystkiego, że ludzi ciemiężył, że ludzie musieli pracować u niego. O, takie oskarżenie miał.

I ojca wtedy wywieźli, przecież nas wszystkich wywieźli. I ojciec nasz gdzieś zginął w polu. A mama znowu była razem z nami na Syberii. Była na Syberii z nami, myśmy pracowali, mama tam w domu coś tam… Jakieś lepioszki robiła dla nas, zacierkę gotowała, to wszystko. I mama na moim ręku umarła. Zachorowała na zapalenie chyba płuc, leków nie było żadnych, nic. I pamiętam, jak wszyscy klękliśmy w tym… a mama już taka ledwo że zipała. I, proszę ciebie, uklękliśmy wszyscy odmawiać różaniec. Zaczęliśmy odmawiać różaniec, do połowy odmówili i już mama zaczęła konać. No i wtenczas z kołchozu dali deski, bracia zrobili taka trumienka, wstawili do tej trumienki. I jedna, z nami była jedna Polka, która miała materiał, taki jakiś czarny materiał miała. Ona dała mamie, ona uszyła mamie na sukienkę. W czarnej sukience pochowaliśmy mamę. Wprost w czystym polu wykopali dół i tam wstawili tę trumnę. I postawili krzyż, bracia moi postawili krzyż. Na jutro poszliśmy zobaczyć, to już krzyża tego nie było, już wzięli do spalenia, wzięli ten krzyż do spalenia. No i tak mama została w czystym polu. I teraz ja nieraz pacierz mówię, i tak mówię do Boga, że została mama w czystym polu i już tam nikt nie zaglądnie, nikt nie chodzi, nikt nie patrzy, nikt tego nie…”

Regina Żylińska wróciła z zesłania w 1946 roku. W Warszawie zaczęła zupełnie inne życie, na zawsze jednak zachowała w pamięci obraz rodzinnych stron i szczegóły funkcjonowania kresowej wiejskiej społeczności, o których mogła opowiedzieć wiele lat później w wywiadzie dla Archiwum Historii Mówionej.

W naszych zbiorach znajdują się także liczne opowieści mieszkańców wsi, którzy wbrew swojej woli zostali wywiezieni do pracy przymusowej dla III Rzeszy. Są to m.in. relacje zarejestrowane w latach 2005–2006 przez zespół Historii Mówionej Ośrodka KARTA w ramach międzynarodowego projektu „International Slave and Forced Labourers Documentation Project” (ISFLDP). Tuż po wojnie losy tych ludzi przez długi czas były uważane za zbyt mało dramatyczne, by znaleźć się w centrum uwagi poranionej i na wiele sposobów straumatyzowanej społeczności. Ponadto fakt, że ich wysiłek niejako podtrzymywał funkcjonowanie hitlerowskiej machiny wojennej, prowokował czasem do negatywnych sądów, przesłaniając kluczową okoliczność – że był to wkład niedobrowolny, jeszcze jedna forma wojennych represji i niewolniczego wyzysku. Polscy robotnicy przymusowi dopiero w latach 90. doczekali się od strony niemieckiej symbolicznego finansowego zadośćuczynienia, a w sferze pamięci ich doświadczenie wydaje się w Polsce wciąż marginalizowane.

Nie każdy głos zostanie kiedyś usłyszany i nie każda wspólnota losów doczeka się upamiętnienia. Proces kształtowania zbiorowej pamięci historycznej zależy od wielu czynników – może się zdarzyć, że nigdy nie nadejdzie moment sprzyjający temu, by pewnego typu doświadczenia stały się przedmiotem zainteresowania całej społeczności. Nie sposób też wysłuchać wszystkich indywidualnych historii. Na szczęście nie jest to niezbędne, by poznać i lepiej zrozumieć przeszłość. Warto jednak zatroszczyć się, by głosy, w które się wsłuchujemy, i historie, które przekazujemy kolejnym pokoleniom, tworzyły możliwie bogatą, złożoną, nieoczywistą całość. Zapraszamy do szukania tych bardziej i mniej znajomych opowieści w naszym Archiwum.

Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)

Wszystkie relacje wykorzystane w tym artykule są dostępne w całości na stronie https://relacjebiograficzne.pl/.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)
Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2016 roku związana z Archiwum Historii Mówionej w Domu Spotkań z Historią, gdzie koordynuje projekt rozbudowy serwisu relacjebiograficzne.pl, udostępniającego unikalny zbiór wielogodzinnych wywiadów biograficznych i fotografii archiwalnych świadków XX wieku.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone