Maciej Klósak, Dariusz Skonieczko – Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu – recenzja i ocena
Przeczytaj też recenzję tej książki autorstwa Jerzego Klimczaka
Książka „Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu” została opublikowana przez działające od 2012 roku katowickie Wydawnictwo Szara Godzina, specjalizujące się w polskiej beletrystyce. Jest to powieść, w zamyśle chyba młodzieżowa, oparta, momentami dość luźno, na życiu tytułowego podróżnika i jego ekspedycji do Kamerunu, która miała miejsce w latach 1882-1885. Chciałbym od razu zaznaczyć, że mogę inaczej odbierać tę książkę, niż większość potencjalnych Czytelników, ponieważ w minimalnym stopniu znam już dzieje tej wyprawy.
Autorami recenzowanej przeze mnie książki są Dariusz Skonieczko – absolwent Wydziału Historii Sztuki na Uniwersytecie Łódzkim, adiunkt muzealny w Dziale Etnografii Krajów Pozaeuropejskich Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie, i Maciej Klósak – absolwent Politechniki Poznańskiej i Faculté Polytechnique de Mons w Belgii, wykładowca akademicki, który posiada doktorat z dziedziny mechaniki stosowanej. Obaj swą przygodę z Rogozińskim rozpoczęli kilka lat temu. Uczestniczyli również (Klósak jako kierownik) w dwóch wyprawach do Afryki Zachodniej inspirowanych jego podróżami, „Kamerun 2014” i „Vivat Polonia 2016”, współorganizowanych przez Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie.
Zacznę omawiać tę książkę od jej najlepszej strony, bo to będzie dużo prostsze i krótsze, czyli od jej wyglądu. Recenzowany przeze mnie tytuł został bardzo ładnie wydany, posiada twardą oprawę i dobrej jakości papier. Na pierwszej stronie okładki znajduje się podkolorowane zdjęcie przedstawiające Rogozińskiego. W środku książki zamieszczona została wkładka z trzydziestoma ładnymi, kolorowymi zdjęciami z wyprawy „Vivat Polonia 2016”, autorstwa m.in. Mariusza Raniszewskiego, Tomasza Grzywaczewskiego i Macieja Klósaka, a także fotografią miejsca we Francji, w którym znajdować się miał grób Stefana Szolc-Rogozińskiego. I jeszcze jedną, ukazującą autorów książki z odkrywczynią tej lokacji (szkoda, że nigdzie w książce nie poruszono tego wątku). Ponadto, na początku tego dzieła, przed częścią powieściową (s. 14), znajduje się zdjęcie przedstawiające lidera wyprawy – to samo, co na okładce, tylko że czarnobiałe (nie jest ono podpisane, ale Czytelnik raczej łatwo się domyśli, że to on). Warto jeszcze dodać, iż na początku i pod koniec publikacji zamieszczona została w dwóch wersjach mapa wybrzeża Kamerunu, sporządzona przez członków omawianej polskiej ekspedycji.
Książka ta ozdobiona jest również kilkunastoma czarnobiałymi ilustracjami autorstwa Adama Polkowskiego, które przedstawiać mają bohaterów powieści. Tutaj dochodzimy do pierwszego problemu tego tytułu. Choć ilustracje są całkiem ładne, to jednak nie przypominają one za bardzo osób, które mają ukazywać – zwłaszcza tytułową postać. Można to łatwo sprawdzić chociażby przez porównanie jedynego zdjęcia Rogozińskiego w tej książce z wyobrażeniem rysownika. Podobnie wygląda sprawa fotografii – ukazują one współczesne miejsca i mieszkańców Afryki Zachodniej i większość bardziej pasowałaby do opublikowanej relacji z wyprawy „Vivat Polonia 2016”, niż do ekspedycji Rogozińskiego z XIX wieku. Przydałoby się choć kilka oryginalnych zdjęć i ilustracji z epoki, które obecnie znajdują się w domenie publicznej.
Książka zredagowana jest dość dobrze, zwłaszcza jak na publikację traktującą o dawnych podróżach. Wyjątkiem jest tutaj zapis francuskiej miejscowości Hawr, która w całym rozdziale „Atlantyk” konsekwentnie występuje jako „Havr” (w innych rozdziałach podawana jest zaś poprawnie). Poza tym zauważyłem tylko drobne literówki w kilku miejscach. Część powieściowa zawiera ponadto prawie 30 krótkich przypisów, większość z nich jest moim zdaniem dobrze sporządzona.
Największym problemem tej książki są niewątpliwie inne błędy – rzeczowe. Oczywiście na wstępie chciałbym zaznaczyć, że pomyłek w publikacjach o dawnych podróżnikach właściwie nie sposób uniknąć, bo jest to dość trudne do przedstawienia zagadnienie, zwłaszcza, jeżeli nie tworzą ich badacze zajmujący się naukowo tą dziedziną. Zdaję sobie również sprawę, że jest to powieść, w której dana historia nie musi być zupełnie zgodna z prawdą – mogą się w niej pojawić wątki i osoby fikcyjne, uproszczenia, i inne elementy podnoszące atrakcyjność fabuły. Tutaj jednak moim zdaniem w wielu przypadkach nie był to celowy zabieg autorów. Po pierwsze dlatego, że zmiany te często właściwie niczemu nie służą, a czasem, według mnie, mogą wręcz wpływać na negatywny odbiór całej historii. Ponadto błędy te nie występują tylko w głównej, fabularnej części publikacji, ale także w tej, nazwijmy to, merytorycznej. Nie ma oczywiście sensu, bym wymieniał wszystkie pomyłki, zresztą wtedy recenzja ta musiałaby być ze cztery razy dłuższa, powinienem jednak przedstawić potencjalnym Czytelnikom przynajmniej kilka z nich.
Zacznijmy od tej merytorycznej części. Składają się na nią biogramy autorów, znajdujące się na początku książki, i biogramy trzech głównych uczestników wyprawy – Rogozińskiego, Klemensa Tomczeka i Leopolda Janikowskiego, umieszczone na jej końcu. Już w notce dotyczącej Macieja Klósaka możemy znaleźć informację, że czasopismo „Dookoła świata”, do którego autor pisał swe teksty i należał do jego redakcji, jest najstarszym polskim czasopismem podróżniczym. Otóż, przyjmując nawet, że jest to skrót myślowy, i twórca biogramu miał na myśli najstarszy tego typu magazyn ukazujący się do tej pory (najdawniejsze polskie czasopismo podróżnicze, które znam, istniało bardzo krótko pod koniec XVIII wieku), jest to według mojej wiedzy nieprawda. Miano to przysługuje periodykowi „Poznaj Świat”, istniejącemu od 1948 roku. „Dookoła Świata”, w swej pierwszej odsłonie, ukazywało się w latach 1954-1976 (w obecnej od 2011 roku).
Jeszcze „ciekawiej” prezentują się biogramy podróżników. Na temat Janikowskiego możemy np. wysnuć wniosek, że brał on udział w trzech wyprawach afrykańskich, dwóch do Kamerunu (1882-1885 i 1887-1890) i jednej do Gabonu (chyba że ta druga miałaby być kameruńsko-gabońska), podczas gdy w rzeczywistości uczestniczył w jednej ekspedycji do Kamerunu – tej Rogozińskiego (1882-1885), a następnie w drugiej, do dzisiejszej Gwinei Równikowej (1887-1889; mimo iż sam pisał, że udał się do Gabonu). Ponadto warszawskie Muzeum Przemysłu i Rolnictwa, w którym później pracował Janikowski, nie przekształciło się w Państwowe Muzeum Etnograficzne. W uproszczeniu: Muzeum Etnograficzne zostało wydzielone z tej pierwszej placówki w 1921 roku. Obie instytucje istniały później oddzielnie. MPiR zostało oficjalnie zlikwidowane w 1951 roku, zaś Muzeum Etnograficzne, po różnych przekształceniach (i zmianach nazwy), funkcjonuje do dziś.
Przejdźmy teraz do części fabularnej. Do błędów, które zapadły mi w pamięć, należą m.in. przekręcone imiona i nazwiska osób pojawiających się w tej powieści. Wyłapałem kilka: siostrzeniec władcy kraju Sanwi i jego następca, Aka Simadou, zapisany został jako „Anaksamadu”, brytyjski wicekonsul Harold White występuje jako „Harold Whyte”, zaś misjonarz baptysta Quintin Thomson jest tutaj anglikaninem „Thompsonem”. Najbardziej spektakularną przeróbką jest chyba jednak „Ludwik Hirszenfeld”, który prawdopodobnie stanowi hybrydę Józefa Hirschenfelda-Mieleckiego, towarzysza Rogozińskiego, z Ludwikiem Hirszfeldem, słynnym lekarzem. Znów nie wiem, czy to było celowe, czy autorzy po prostu nie zapoznali się z życiorysem tego podróżnika, ale z książki można wysnuć wniosek, że nigdy wcześniej nie był on w Afryce, a nawet nie płynął żadnym statkiem. Tymczasem Hirschenfeld chyba lepiej znał z autopsji Czarny Kontynent, niż Rogoziński, i był bardziej doświadczonym od niego podróżnikiem w momencie wyruszania wyprawy do Kamerunu (w latach 1879-1882 przebywał w Liberii i Kongo). Pokrzywdzonym został nawet Adam Czyżewski, obecny dyrektor Państwowego Muzeum Etnograficznego, który pod zdjęciem z wyprawy „Vivat Polonia 2016” figuruje jako „Andrzej Czyżewski”.
Do wspomnianego powyżej Thomsona dodać należy, że baptyści działający na terenie obecnego Kamerunu są często określani w tym dziele anglikanami. Oczywiście są to dwa różne nurty protestanckie. Nie wiem, czy miał to być celowy zabieg zmiany wyznania, tylko nie doprowadzony do końca, czy autorzy uznali te dwa słowa za synonimy (ewentualnie może autorzy mieli na myśli Anglików, a nie anglikanów).
Poza pobieżnie przedstawionym przeze mnie błędami warto też omówić kwestie językowe. Oczywiście naturalne jest, że w powieści, zwłaszcza kierowanej do młodego odbiorcy, bohaterowie posługują się mową uwspółcześnioną. Moim zdaniem jednak modernizacja zaszła w pewnych miejscach za daleko. Rogoziński używający takich zwrotów jak „no pain, no gain” (s. 142) psuje klimat opowieści. To samo tyczy się opisów zachowań i ubioru niektórych osób. Momentami miałem wrażenie, że czytałem powieść, której akcja rozgrywa się w XX lub nawet XXI wieku. Dla przykładu, tak wyglądała zdaniem autorów rosyjska tajna policja w latach 80. XIX wieku: „Dwóch tajniaków w eleganckich garniturach, lśniących czarnych butach oraz białych koszulach, ozdobionych dla pełnego kontrastu czarnymi krawatami” (s. 262).
Na zakończenie chciałbym jeszcze pokrótce omówić zmiany dokonane w opisywanej historii, o których bez wątpienia można powiedzieć, że były celowe. W tej kategorii zwróciły moją uwagę zwłaszcza wprowadzone liczne wątki miłosne – flirty, romanse, masaże erotyczne itp. – zarówno w Europie jak i w Afryce. W powieści Polacy będąc już w Kamerunie korzystali też z usług nałożnic, które kierowane były czasem do nich przez wodzów odwiedzanych wiosek. Po wszystkim zadowoleni bohaterowie raczą też Czytelnika takimi komentarzami jak „kolega nie próżnował”. Zabieg ten miał zapewne uatrakcyjnić opowieść i pokazać podróżników od ich, powiedzmy, ludzkiej strony. Efekt jest jednak moim zdaniem inny, zwłaszcza, że wypacza to obraz długo przygotowywanej i borykającej się z wielkimi problemami naukowej ekspedycji tworząc złudzenie jakiejś międzykontynentalnej wyprawy miłosnej. Aż dziw bierze, że Rogoziński, któremu najwięcej przypadło tego rodzaju uciech, nie zaraził się żadną chorobą weneryczną.
Ciężko jest chyba zresztą czuć sympatię do bohatera powieści, który, już po wyprawie kameruńskiej, będąc w związku ze swoją przyszłą żoną – Heleną (to małżeństwo było akurat prawdziwe), zdradza ją z innymi kobietami, w tym również z pracownicami własnej plantacji, którymi dodatkowo gardził. W tejże książce Rogoziński nie tylko źle traktuje niektóre kobiety, ale także zdarza mu się co najmniej niestosownie do nich zwracać, choć chyba z żadnych źródeł historycznych nie wynika, by faktycznie tak robił. Tak np. odpowiedział na propozycję kobiety, która chciała pozować do wizerunku syrenki, który miał się następnie znaleźć na fladze zawieszonej na statku ekspedycji: „Wyobraźcie sobie, że kiedy opowiedziałem historię naszej bandery Marie-Laure, ta od razu zaproponowała pozowanie nago do statuetki Syrenki – śmiał się na samo wspomnienie dziewczyny Stefan. – Wytłumaczyłem jej, że herb Syrenki jest w swoim kształcie ustalony i nie możemy jej zmniejszać piersi, jak wypadałoby zrobić, uwzględniając kształt potencjalnej modelki – dodał nieco złośliwie” (s. 77-78). Czy faktycznie jest to, jak napisano we wstępie od wydawcy, przypomnienie sylwetki podróżnika, „tak by mogła posłużyć za wzór do naśladowania młodego pokolenia” (s. 8-9)?
Dziwna modyfikacja dotknęła też negatywną postać w tej historii, niemieckiego dziennikarza Hugo Zöllera, który razem z Rogozińskim i Janikowskim wspiął się na Górę Kamerun (właściwie wulkan) – jeden z wyższych szczytów afrykańskich. W dziele tym nie dość, że obywatel Rzeszy nie wszedł na główny wierzchołek, to jeszcze, chyba w ramach rozładowania swych frustracji związanych z tym faktem – odbył z czarnoskórym tragarzem stosunek seksualny, za który musiał zapłacić (oczywiście Polacy takie atrakcje, choć tylko z kobietami, mieli zawsze za darmo). Na dodatek Zöller został nakryty przez Rogozińskiego na tej czynności.
Inną kwestią jest wplątanie w tę opowieść wątku niepodległościowo-kolonialnego. By nie wydłużać i tak już zbyt obszernej recenzji nie będę się wdawał w szczegóły tego zagadnienia, zwłaszcza, że omówiłem je już m.in. w artykule opublikowanym w portalu „Histmag.org” – zainteresowanych odsyłam więc właśnie do niego. Napiszę tylko, że nie znalazłem żadnych przekonujących dowodów na to, iż polskim podróżnikom przyświecał cel stworzenia niezależnej kolonii dla swych rodaków, byłoby to zresztą dość ciężkie do zrealizowania. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że inni autorzy mogą mieć odmienne zdanie, zwłaszcza, że ta „kolonialna” teza jest bardzo nośna medialnie.
Przesadą jednak wydaje mi się informacja z czwartej strony okładki, że Rogoziński był orędownikiem niepodległej Polski. Być może tak było, ale czy znane są jakieś jego wypowiedzi lub działania w tej materii, albo czy w ogóle poruszał ten temat w którejś ze swoich publikacji? Jeżeli tak, to chętnie się z nimi zapoznam. Inaczej można równie dobrze określać w ten sposób większość polskiego społeczeństwa.
Prawdziwe dzieje Rogozińskiego i jego wyprawy do Kamerunu według mnie są na tyle ciekawe i obfitują w tyle przygód, że właściwie wystarczy je tylko odpowiednio przedstawić na podstawie dostępnych źródeł, bez potrzeby uatrakcyjniania ich wyżej wspomnianymi elementami. Fikcja lepiej sprawdziłaby się tutaj m.in. przy próbie wyjaśnienia wydarzeń, których powody i przebieg nie są do końca jasne, np. odłączenia się od ekspedycji kameruńskiej Hirschenfelda i Ostaszewskiego (w tej powieści skwitowane jednym zdaniem). Brakuje mi też wielu wątków jak np. rywalizacja wyprawy polskiej i szwedzkiej w pozyskiwaniu podpisów wodzów kameruńskich wiosek dla swych mocodawców – mielibyśmy wręcz gotowe sceny wartkiej akcji.
Moim zdaniem niestety potencjał powieści (może poza zakończeniem) został w znacznej mierze zmarnowany. Sama książka z kolei poprzez liczne błędy i źle skonstruowaną warstwę fabularną może raczej zniechęcić Czytelników do Rogozińskiego, a nawet stworzyć mu w pewnej mierze fałszywy, negatywny wizerunek, zwłaszcza wśród osób, które nic wcześniej nie wiedziały na jego temat.
We wstępie od wydawcy możemy przeczytać stwierdzenie, że autorzy tej powieści chcieli „(…) napisać o Rogozińskim książkę, która nie byłaby kolejną naukową biografią podróżnika, ale która pokazywałaby jego pełne przygód życie” (s. 10). Po pierwsze wydaje mi się, że niektóre z przedstawionych w tej publikacji przygód w ogóle nie miały miejsca (np. wykopaliska archeologiczne w Egipcie, choć te akurat były lepiej przedstawione od większości innych fikcyjnych wydarzeń), a po drugie wiele ciekawych wątków autorzy właśnie pominęli.
Zainteresowanych poznaniem znacznie bardziej zgodnego z rzeczywistością życiorysu Rogozińskiego w przystępnej formie odsyłam do różnych popularnonaukowych prac, m.in. dużo lepszej książki Hanny Szumańskiej pt. „Podróże Stefana Szolca Rogozińskiego” (Warszawa 1967).