Wędrówki po historii mówionej (odc.3)

opublikowano: 2021-10-25 18:00
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii. Odcinek 3: Pamięć i konstruowanie przeszłości.
REKLAMA

Niektórzy twierdzą, że istota rzeczy tym bardziej nam umyka, im bardziej staramy się zamknąć ją w słowach. Jak w takim razie w ciągu kilku godzin przekazać doświadczenia zgromadzone na przestrzeni kilkudziesięciu lat? Nawet jeśli ludzie zapominają większość rzeczy, które widzą, słyszą, czują i robią na co dzień, to przecież nadal pamiętają nieskończenie wiele. Jeśli pomnożyć to przez czas potrzebny na opisanie słowami choćby jednej sceny z życia, przestajemy się łudzić, że przekazanie całościowego doświadczenia jest możliwe w skończonym czasie. Osoba opowiadająca o swoim życiu czy choćby tylko jego wycinku siłą rzeczy dokonuje więc selekcji. Czyni to zazwyczaj na bieżąco, w momencie, w którym wypowiada słowa, i w niejednym przypadku okazuje się, że okoliczności udzielania wywiadu znacząco wpływają na to, o czym i w jaki sposób decyduje się opowiedzieć. Chodzi tu nie tylko o konkretny dzień i miejsce rozmowy czy relację z prowadzącym, ale – szerzej – o to, czym żyje nasz rozmówca w danym czasie. Zachodzi przy tym dwukierunkowa zależność: z jednej strony aktualnie przeżywane emocje wpływają na sposób, w jaki opisujemy własną przeszłość, z drugiej – ta przeszłość wciąż kształtuje naszą ocenę chwili obecnej. Tak czy inaczej relacje biograficzne nigdy nie są suchymi, obiektywnymi sprawozdaniami, lecz przekazem pamięci – subiektywnej i podlegającej ciągłym przekształceniom. Jeśli spojrzymy na wywiady biograficzne pod tym kątem, dowiemy się bardzo dużo o sposobie funkcjonowania historii w teraźniejszości osób, które o niej opowiadają.

Jest to temat, którego nie sposób wyczerpać ani nawet w satysfakcjonujący sposób streścić w krótkim artykule. Chcemy jednak na kilku przykładach pokazać, jak różnie może się rozwijać opowieść w zależności od tego, które mechanizmy pamięci zadziałają.

Oczami dziecka

Nie czujemy zwykle zaskoczenia, gdy ktoś opowiada o swym dzieciństwie z nostalgią. Nawet wydarzenia niegdyś dla nas trudne, jak konflikt z surowym nauczycielem, potrafimy po upływie czasu przedstawić z dystansem i uśmiechem. Jeśli jednak w nasze dzieciństwo wtargnęła brutalnie wojna i zniszczyła bezpowrotnie nie tylko sposób życia, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni, ale cały znany nam świat, wówczas wspomnienie tego utraconego raju może zastygnąć w naszej pamięci na dłużej w jego pierwotnej, dziecięcej formie. Rzeczywistość, którą nie zdążyliśmy się rozczarować, poznając jej mniej przyjazne oblicze, zachowuje w naszych wspomnieniach niemal idealny kształt. Trudno nam dopuścić do siebie myśl, że świat ten w istocie nie był nigdy tak nieskazitelny, jak byśmy chcieli. Nie znaczy to, że opowiadając o nim przekłamujemy coś lub zmyślamy. Raczej przechowaliśmy w pamięci ze szczególną pieczołowitością te obrazy, które wciąż są symbolem tego, co dla nas ważne i za czym tęsknimy. Wydaje się, że jest to szczególnie częsty motyw w opowiadaniach osób wysiedlonych, które nigdy nie wróciły w swe rodzinne strony. Wsłuchajmy się w opowiadanie Krystyny Stankiewicz.

REKLAMA

Krystyna Stankiewicz (sygn. AHM_3331)

Krystyna Stankiewicz urodziła się w 1931 roku w rodzinnym majątku Berżeniki na Wileńszczyźnie. Po wybuchu II wojny światowej stała się świadkiem stopniowego niszczenia gospodarstwa i okolicy przez Sowietów, a w 1940 roku, po ich ponownym wkroczeniu, wraz z całą rodziną została wyrzucona z domu. Po wojnie osiadła na stałe w Warszawie.

„Nazywam się Stankiewicz Krystyna. Matką moją jest Helena z Zanów Stankiewiczowa. Ojciec – Kazimierz Stankiewicz, z Kresów, z Berżenik. Najpierw województwo brasławskie [województwo nowogródzkie, powiat brasławski], potem województwo święciańskie [województwo wileńskie, powiat święciański]. Urodzona 10 kwietnia, 1931 rok, w Berżenikach, województwo wileńskie, powiat święciański. Berżeniki są… były własnością mojego ojca, który odziedziczył to po dziadku. Dziadek [pradziadek], Jan Stankiewicz, dzierżawił na granicy rosyjsko-polskiej, w rejonie Belmontu, lasy i za tam zarobione pieniądze kupił Berżeniki. Później właścicielem Berżenik był Wacław Stankiewicz – mój dziadek, ojciec mojego ojca. Po powrocie z Rosji, kiedy… na przełomie 1919 i 1920 roku, ojciec mój zaczął tam gospodarzyć i pracować. Dom był spalony. Dom został odbudowany. Berżeniki to były ogromne sady. Miał bardzo dużo sadów jabłecznych, jabłonie rosły. Poza tym w sumie areał miał 180 hektarów ziemi. W 1926 roku ożenił się z moją matką, Heleną z Zanów, która mieszkała w pobliżu, w majątku Dukszty. Była praprawnuczką Tomasza Zana „Promienistego”. (…)

Żyliśmy tam i mieszkaliśmy do roku 1939. W tym czasie były to najlepsze i najmilsze lata mojego życia. Ojciec bardzo ciężko pracował na roli. Wstawał bardzo wcześnie. Mieliśmy konie, krowy, dużo drobiu. Poza tym, no, warunki były dość prymitywne, ale bardzo dobre i miłe. (…) Od 1935 roku do Berżenik zaczęło przyjeżdżać bardzo dużo ludzi z rejonu Wilna i Warszawy na letnisko latem. Byli to wszystko później ogromnie zaprzyjaźnieni ludzie i co roku, nawet na święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc, przyjeżdżali do nas do Berżenik. (…)

Wilno, ok. 1923. Fot. ze zbiorów Emila Mieszkowskiego/AHM.

Najdalej pamiętam z dzieciństwa, jak tato rano jechał na jezioro, bo jezioro było na miejscu, w Berżenikach, duże. Tato sam zastawiał więcierze i wybierał rybę. Ja miałam cztery lata, może więcej. Nie wolno mi było jechać z tatą, ale ja wyłaziłam przez okno i szłam nad jezioro. Tato zabierał mnie na łódkę, sadzał mnie na dnie łódki i kazał siedzieć cicho, a wybierał sam ryby z sieci.

REKLAMA

Poza tym druga rzecz: bardzo lubiłam barany, bo było dużo owiec, właziłam tam do nich. Kiedyś byłam poszukiwana przez pół dnia, bo zasnęłam między baranami w oborze i… Wszyscy się martwili, że coś się stało, ale mnie znaleźli. W ogóle wszystkie zwierzęta bardzo lubiłam: i świnie, i kury, i wszystko, co było… Poza tym stosunek ludzi do zwierząt był bardzo serdeczny i życzliwy. Nie było tam bicia, nie było na ten… Wszystko trzeba było szanować. Taki był zwyczaj i tak nas wychowano.

Poza tym ludzie, którzy u nas w Berżenikach pracowali, już hen po wojnie, kiedy ojciec wrócił, przyjeżdżali tu z Wileńszczyzny, odwiedzali. W zasadzie wszyscy, co pracowali... No, byliśmy tak rodzinnie związani, bym powiedziała. Bardzo jakoś tak serdecznie. (…) Wszyscy dookoła, i sąsiedzi bliżsi czy dalsi od Berżenik – bo to były rubieże straszliwe, daleko bardzo było – byli bardzo życzliwi i zżyci z nami bardzo. (…)

I mieszanka była tak: Białorusini, Litwini. A poza tym kogo pan nie spytał, to oni na przykład mówili: My tutejsi. To nie było jakiegoś podziału. I pięćdziesiąt procent, albo i więcej nawet, mówiła po polsku. Z tym że ten polski był gwarowy, był taki… Przecież nas, jak myśmy tu [do Polski] przyjechali, to wymyślali nam od Ruskich i od różnych innych, bo myśmy bardzo mieli brzydki akcent i w szkole było, bardzo nam dokuczano i wyśmiewano się. No ale to był taki ogólnoprzyjęty język. Ale wszyscy się dogadywali, wszyscy byli znajomi, wszyscy byli życzliwi. W momencie kiedy, nie daj Boże, gdzieś… Bardzo było często, że u nas były burze i się paliło gdzieś na wsi. No to już jak, nie daj Boże, gdzieś się tam dymiło, tato wołał: Chłopcy, bierzcie drabiny, bierzcie bosaki – bo bosaki były – i jedziemy ratować! I jeździli do sąsiadów pomagać. Tak samo jak u nas się paliło w 1939 roku, to najechało tak strasznie dużo ludzi i mówili: No trzeba Stankiewicza ratować. Tak że… To była jakaś taka wspólnota. Nie było tego, co później zaistniało. Ponieważ Rosjanie Litwinom przewrócili w głowie, potem Niemcy. Każdy obiecywał, że będą mieli swoje, no i… Z tego powodu… A tak to była jedna wielka rodzina”.

Waleria Szumańska na stokach Góry Bekieszowej, Wilno, ok. 1920. Fot. ze zbiorów Emila Mieszkowskiego/AHM.

Pani Stankiewicz maluje harmonijny obraz zżytej społeczności, gdzie ludzie i przyroda zdają się koegzystować w niczym niezakłóconej przyjaźni: „stosunek ludzi do zwierząt był bardzo serdeczny i życzliwy”, „wszystko trzeba było szanować”, „wszyscy się dogadywali, wszyscy byli znajomi, wszyscy byli życzliwi”. Zadzierzgnięte wtedy znajomości, trwające kolejne dekady, zdają się potwierdzać siłę tamtej wspólnoty. Nie sposób nie tęsknić za tak cudownym światem. Trudno wszakże nie zapytać, jak to możliwe, żeby tak dobre relacje rozsypały się nagle, zaledwie w ciągu roku, ustępując wzajemnej wrogości. Oczywiście Krystyna Stankiewicz opowiada o świecie, który zapamiętała jako kilkuletnie dziecko, nieświadome różnych niuansów, skomplikowanych relacji społecznych i złożonych uwarunkowań tamtego okresu. Jako dorosła osoba wraca jednak do dziecięcych wspomnień, nie próbując niczym osłabić ich pierwotnego uroku. Ten oparty na najwcześniejszych doświadczeniach obraz życia w kresowym majątku nie zostaje zweryfikowany, zrelatywizowany ani uzupełniony o nabytą później wiedzę. I nie musi – wydaje się, że rodzinne Berżeniki pozostają dla Krystyny Stankiewicz przede wszystkim symbolem tego, co dobre, czyste i prawe, symbolem, do którego wciąż odwołuje się w dorosłym życiu.

REKLAMA

Zwierciadlanym odbiciem tej sytuacji jest przypadek, gdy świadek w wyniku trudnych doświadczeń utwierdza się w jednoznacznie negatywnej ocenie jakiegoś środowiska lub wydarzeń i żadne nowe informacje mogące niuansować ten czarny obraz nie zmieniają jego nastawienia. Siła negatywnych emocji może spowodować, że nawet pierwotnie neutralne wydarzenia zostaną zrelacjonowane w tragicznym tonie – jeśli dany wątek biografii jest w teraźniejszości przeżywany jako symbol krzywdy.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Wspomnienia zrewidowane

Najczęściej jednak ludzie, wracając do najdawniejszych wspomnień, poddają je w pewnym stopniu krytycznej analizie, rozdzielając oryginalne doświadczenie od jego nieprzewidzianych następstw oraz sformułowanej później oceny. Wówczas powrót do czystych pierwotnych emocji, ponowne przeżycie jakiegoś epizodu w wyobraźni, bez zakłóceń w postaci przyporządkowanej mu z czasem, korygującej interpretacji, wydaje się już niemożliwy. Jeśli wspomnienie dotyczy cierpienia, wówczas ta zreinterpretowana po latach część biografii może być przeżywana jako źródło wewnętrznego konfliktu, w wyniku czego opowiadający zdaje się sam ze sobą toczyć w tej kwestii wieczny dialog, czasami pozornie tylko skierowany do prowadzącego wywiad. Przyjrzyjmy się relacji Izabeli Roman na temat powstania warszawskiego.

Izabela Roman (sygn. AHM_0261)

Izabela Roman urodziła się w 1926 roku w Białymstoku. Dziesięć lat później rodzina przeprowadziła się do Warszawy. W czasie okupacji pani Roman (wówczas jeszcze Grajkowska) wstąpiła do harcerstwa i działała w małym sabotażu, następnie została sanitariuszką AK. W czasie powstania pracowała w szpitalu powstańczym na Żoliborzu.

„W 1944 [roku], jak się zaczęło to powstanie, ja byłam nieprzytomna z zachwytu, że jest tak. Jak się zaczęło powstanie, myśmy byli… Ja chciałam koniecznie wysłać rodziców z Warszawy, bo ja wiedziałam, że będzie powstanie. Nam nie wolno było cały lipiec już opuszczać Warszawy. Myśmy po prostu byli zmobilizowani. A rodzice nie wiedzieli o tym, że będzie powstanie. Ale czuli coś. Proponowałam – mieli przyjaciół pod Warszawą, tutaj – żeby pojechali. Nie. Siedzieli.

REKLAMA

Jak się zaczęło powstanie (powstanie zaczęło się najpierw na Żoliborzu), to ja przyleciałam do domu, rzuciłam się ojcu na szyję i mówię: Tatusiu, jesteśmy wolni! A ojciec do mnie, jak dzisiaj pamiętam, odsunął mnie, popatrzył się, mówi: Córeczko, jest to największa zbrodnia, jaką wasze dowództwo – dosłownie tak mi powiedział – popełnia na was. Mówi: Żadne powstanie się nie może udać.

A wtedy akurat przez Warszawę przechodziły wojska niemieckie. To był bardzo niefortunny moment rozpoczęcia tego powstania. I ja mówię, zaczęłam krzyczeć, że jest defetystą. No niestety, ojciec do końca życia nie zmienił swojego zdania. – Słuchaj – mówi – kwiat młodzieży wyginie, najwartościowsza młodzież zginie. I tak było, no, niestety.

Powstańcy warszawscy, w środku Jerzy Rusecki, brat jednej z naszych rozmówczyń, Zofii Ruseckiej. Zginął w czasie powstania. Fot. ze zbiorów Zofii Ruseckiej/AHM.

Ale ja mu nie wierzyłam. A potem już w czasie powstania zaczęłam, oczy zaczęły mi się otwierać, jak patrzyłam. Nie wszyscy, ale niektórzy nasi dowódcy siedzieli po piwnicach, popijali koniaczek, a chłopaków wysyłali. Dosłownie z pustymi rękami. I wiesz co? Ja sobie po powstaniu… ja zerwałam ze wszystkimi. Byłam na dziesięcioleciu z koleżankami, ale nie chcę się spotykać, bo ja nie mogę wspominać tego wszystkiego. Wszyscy moi najlepsi koledzy, przyjaciele – poginęli. To są takie przykre chwile, że ja nie mogę wspominać.

Przecież to był heroizm. Powstanie to był heroizm, naprawdę. To było wykorzystanie najwznioślejszych ideałów tej młodzieży. Bo myśmy wszyscy święcie wierzyli, że to się uda, że my przepędzimy Niemców. Przecież Rosjanie byli już po tej stronie Wisły i się cofnęli. Właśnie to błąd dowództwa, bo oni… Dowództwo nie doszło do porozumienia z Rosją”.

Na nagraniu wyraźnie słychać polemiczny ton pani Roman, jakby bardzo chciała przekonać prowadzącą, mimo że ta jej w niczym nie zaprzecza. Ta gorycz osoby, której młodzieńcze ideały rozbiły się o brutalną rzeczywistość, przenika całe jej opowiadanie. Inaczej niż w przypadku pani Stankiewicz, nie patrzymy na relacjonowane wydarzenia bezpośrednio oczami młodej uczestniczki, lecz przygniecionej traumą weteranki, której wspomnienia z pierwszych chwil powstania nierozerwalnie splotły się z silnymi emocjami doświadczanymi w kolejnych dniach i latach.

Ocalić własne wspomnienia

Powstanie warszawskie jest bardzo dobrym przykładem wydarzenia wywołującego do dziś skrajne emocje i dyskusje, w których indywidualne przekazy pamięci wykorzystuje się jako argument wspierający stanowisko raz jednej, raz drugiej strony sporu. Fakt, że splotło się w nim tak wiele różnych biografii i że odegrało ono w tych biografiach tak różną rolę, nie ułatwia osiągnięcia społecznego konsensu i ukształtowania jednorodnej pamięci zbiorowej. Co zrobić, jeśli nasze przeżycia wyraźnie odstają od narracji najgłośniej wybrzmiewających w przestrzeni publicznej? Czy tracimy tym samym prawo do własnej opowieści? Czy można się wyrzec części biografii, odciąć od własnych doświadczeń, ponieważ nie pasują do większej całości? Przyjrzyjmy się opowieści Wojciecha Jursza.

REKLAMA

Wojciech Jursz (sygn. AHM_1312)

Wojciech Jursz urodził się w 1928 roku w Warszawie. Jego ojciec był zawodowym wojskowym. Pan Jursz wziął udział w powstaniu na Żoliborzu. Dla szesnastoletniego chłopca była to raczej przygoda i okazja do wykazania się, niż łamiąca życiorys katastrofa.

„Z tego posterunku narożnego na ulicy Zajączka Niemców mieliśmy przez skrzyżowanie, w narożnych blokach po przeciwnej stronie. I widać ich było w piwnicznych okienkach – nieraz twarze było widać, jak tam wyglądali, jak zbliżył się do okna, to było widać twarze. No i myśmy sobie tak do tych okienek strzelali z góry, jak ja tam przyszedłem nowy. No, postrzelać sobie do Niemców, no to była wielka frajda. No więc… Ale mówią tak… Takie było stanowisko… Ten dom był częściowo zburzony, więc się tam wchodziło na takie najwyższe… jakieś, powiedzmy, drugie czy trzecie – reszta była już zwalona – drugie piętro, i taka była ustawiona barykadka, zasłona z cegieł. Mówią: Uważaj, po jednym strzale chowaj się!

No i ja sobie tam przymierzyłem, strzeliłem do tego okienka i się schowałem. Zaraz seria z karabinu maszynowego w naszą pozycję. Oni już znali tą pozycję, skąd myśmy strzelali, wiedzieli i czekali. Jak od nas był strzał, to oni z karabinu maszynowego od razu w to miejsce walili. Dlatego mnie koledzy, ci starsi, już którzy znali to, uprzedzili: Po strzale, pamiętaj, chowaj się! Tak że można było przy tej zabawie… No, to była zabawa, wie pani.

Ja współczuję starszym, dorosłym, którzy przeżywali powstanie. Dla nich to była… straszne przeżycie, męka. Dla mnie – chłopaka niespełna siedemnastoletniego jeszcze – to była zabawa. Ja się nie bałem nic. Zupełnie. Strachu, śmierci to… to nie było. Strach dopiero poczułem ostatniego dnia powstania, jak zobaczyłem swoją krew. Jak dostałem w głowę, ranny. Dopiero wtedy bałem się, a tak to było jakieś wrażenie, ale emocjonalnie to było nie… Teraz wiem, jak dorośli musieli to strasznie przeżywać ciężko. Ale my, młodzi, to nie była… nie była dla nas… strach. Dopiero jak, wie pani, jak zobaczyłem, jak dostałem sam – wtedy”.

REKLAMA

Wojciech Jursz z perspektywy czasu dostrzega, jak niereprezentatywne były jego doświadczenia dla tamtego pokolenia i jak nieopisaną tragedią okazało się powstanie, zachowuje więc intelektualny dystans do swojej opowieści. A jednak, gdy powraca do powstańczych dni, odnajduje w sobie na powrót tego naiwnego chłopca, który traktował wojnę niczym nieco bardziej ryzykowną grę. Śmieje się na niektóre wspomnienia, jakby ówczesne, pozytywne emocje wciąż były w nim żywe. Można by powiedzieć, że udało mu się ocalić tę część własnej przeszłości – i tym samym tożsamości – przed reinterpretacją dokonaną pod presją świadectw i ocen innych osób.

Odzyskiwanie pamięci

Bywa jednak, że świadectwa innych osób okazują się niezbędne do odtworzenia fragmentu własnej biografii. Traumatyczne wydarzenia mogą spowodować, że w naszej pamięci powstają luki, przebłyski wspomnień mieszają się ze sobą i nie mamy pewności, co jest faktycznym obrazem z przeszłości, a co zmyśleniem czy późniejszym dopowiedzeniem. Sięgamy wówczas po zewnętrzne źródła w nadziei, że pomogą nam uporządkować ten chaos i odzyskać dostęp do własnych przeżyć albo przynajmniej uzupełnić wiedzę dotyczącą pewnego wycinka naszego życia. W przypadku Jerzego Marii Pileckiego ten proces okazał się długi, a być może nigdy też całkowicie nieukończony.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Jerzy Maria Pilecki (1923–2021). Fot. Dominik Czapigo/AHM.

Jerzy Maria Pilecki (sygn. AHM_3175)

Pan Pilecki urodził się w 1923 roku w Inowrocławiu. Rodzina często przeprowadzała się z powodu pracy ojca, ostatecznie osiadła w Drohobyczu. Tam w 1940 roku Jerzy Pilecki został aresztowany przez NKWD i skazany na dziesięć lat ciężkich robót za przynależność do organizacji podziemnej. W czerwcu 1941 trafił do obozu w okolicach Workuty. Jego sytuacja uległa zmianie, gdy w ZSRR zaczęto formować polskie wojsko, choć niestety droga do wolności okazała się wyjątkowo długa.

„Przyszło znowu zawiadomienie, że Anders nas mobilizuje i każe przenieść tych z Karakałpaki w pobliże Fergany gdzieś, w pobliże Samarkandy, w te rejony, gdzie się formowało… gdzie się Anders przenosił. Bo chce mieć nas pod ręką – tak było powiedziane. Znowu pożegnanie. I barkami (z tym że w tą stronę jakoś było przyzwoiciej troszkę) wracamy do Azji Środkowej, do części środkowej. I tu jest przeskok z nieba do piekła. (…) Kołchoz uzbecki – nieludzkie traktowanie, jak bydła, żarcie szalenie ograniczone. Zaczyna się już okres deszczowy. Lokują nas w ruinie jakiegoś à la … coś à la meczetu takiego, kwadratowego, o kwadratowym przekroju, wysoki taki, z cieknącym dachem – cztery ściany i cieknący dach, i powybijane, puste okna. Efekt jest taki… I gonią do zbioru bawełny, przekwitniętej już, opóźnionego takiego, w którym… koszyczki, w których mieści się bawełna, już zdążyły zeschnąć i kaleczą palce. I te resztki bawełny trzeba wydzierać. Pierwsza rzecz, że to jest niewysokie, więc boli krzyż, a dwa, że ręce po godzinie już są pokrwawione. Norma jakaś jest oczywiście, nie ma mowy o wykonaniu tej normy, jedzenia prawie że nie dają – my decydujemy się żyć z kradzieży. I co wieczór wyruszamy na okolicę i kradniemy, co się da… co się da zjeść. (…)

REKLAMA
Rysunek Aliny Maliszewskiej z serii szkiców ilustrujących historie z zesłania w głąb ZSRR (jej własne i zasłyszane). Alina Maliszewska została wywieziona z matką i bratem w 1940 roku. Fot. ze zbiorów Aliny Maliszewskiej/AHM.

Jeszcze w międzyczasie przenoszono do innego kołchozu, tam jest jeszcze gorzej. I w efekcie ktoś tam zachorował, zaczął się tyfus plamisty i ktoś tam… jeden zachorował, drugi zachorował. Ja usłyszałem, że w Taszkiencie przedstawicielem rządu jest pan Kwapiński, wojewoda czy starosta… wojewoda chyba przedwojenny z Łodzi. To nazwisko było mi znane, prawdopodobnie pochodził ze Stanisławowa czy gdzieś indziej, nie wiem, w każdym razie w domu to nazwisko słyszałem. To jest znajomy ojca. Decyduję się na ucieczkę z tego kołchozu i na gapę pod pociągiem, pod wagonami albo gdzieś tam w jakichś tych hamulcowych, tych… no… przy niektórych wagonach takie były te hamulcowe przybudówki, prawda… Częściowo w pasażerskim, oficerskim, uciekając przed konduktorami, którzy mnie tropili ciągle… Takie były do opalania wagonów piecyki, taki malutki, tak jak toaleta, taki przedział z piecykiem – czasami tam się chowałem; przejście między wagonami, różne… W każdym razie – to jest kilkaset kilometrów – dostaję się do Taszkientu.

Ale próba dotarcia do przedstawiciela polskiego nie udaje się. Jest tak dobrze strzeżony, że nie ma absolutnie dostępu. Milicja stoi i pilnuje i żadne tłumaczenia nie pomogą. Dlaczego? Cały Związek Radziecki wiedział, że na południu tworzy się Armia Andersa. Wszelkie niedobitki spóźnione, rozmaite inne, z różnych powodów, którzy się nie dostali do Andersa i nie byli tak jak my skoszarowani i zorganizowani… I cała… cała masa Polaków zapełniła Taszkient. Taszkient był miastem zamkniętym, nie wolno było w Taszkiencie przebywać obcym, niezameldowanym. A to pół Taszkientu to byli tacy właśnie bezdomni jak my. I dlatego tak Kwapińskiego broniono przed natarczywością takich jak ja.

Rysunek Aliny Maliszewskiej z serii szkiców ilustrujących historie z zesłania w głąb ZSRR (jej własne i zasłyszane). Fot. ze zbiorów Aliny Maliszewskiej/AHM.

Ciężkie były dni, nocowałem po piwnicach różnych, kotłowniach jakichś, szopach nie wiadomo jakich. Nawet dwa czy trzy razy – trzy razy właściwie – wpadłem w obławę, bo robiono bez przerwy obławy na takich bezdomnych, głównie Polaków, którzy zresztą musieli kraść, aby żyć. Gdzieś tam czasami jakaś kuchnia wydawała posiłki dla Polaków. Co to było – raz na parę dni się dawało zupę zjeść za okazaniem karty ewakuacyjnej, znaczy tej karty ze skierowaniem do wojska, właśnie wtedy było skierowanie do wojska. W trzeciej obławie… Tak, dwa razy uciekłem, w trzeciej już nie udało się, pewnie byłem już za słaby może też, niesprawny. Załadowano nas… Najpierw zgromadzono na takim niedużym boisku sportowym koło stacji kolejowej chyba kilkaset osób. I rano do pociągu i dokądś, jedziemy dokądś. – Dokąd, to dowiecie się. Jakieś tam było… coś tam wypytywali niektórych chyba, nie pamiętam zresztą wiele. A to byli wszyscy traktowani jako jedna wielka grupa: Pojedziecie do pracy gdzieś, do pracy.

REKLAMA
Rysunek Aliny Maliszewskiej z serii szkiców ilustrujących historie z zesłania w głąb ZSRR (jej własne i zasłyszane). Alina Maliszewska wraz z matką uciekły z ciężkich robót przy budowie kolei w Czelabińsku do Kijowa, wyrabiając sobie fałszywe skierowanie do pracy w tamtejszej fabryce. Ze zbiorów Aliny Maliszewskiej/AHM.

I podczas tej jazdy któregoś dnia, drugiego chyba czy trzeciego, już nie wiem, ocknąłem się w jakimś ciepłym pomieszczeniu pod opieką jakichś pielęgniarek rosyjskich. Okazało się, że… nie wiem, czy uważali mnie za… że już umarłem, czy ja sam się jakoś z tego wagonu wydostałem, nie wiem. Ale znaleźli mnie niedaleko tej stacji… Stacja nazywała się Kokand, niedaleko tej stacji gdzieś mnie w rowie przy torach znaleźli. Byłem już chory na tyfus plamisty. Przeprowadzili generalne odwszanie, czyli zabrali całkowicie wszystko, co miałem, ubrali w jakieś szpitalne ciuchy. I znowu się ocknąłem na podłodze dużej sali gimnastycznej w jakiejś szkole. To był prowizoryczny szpital dla tyfusowych. Pamiętam, że miałem wściekły apetyt. Nawet nas tam dosyć… jak na tę sytuację, dosyć przyzwoicie podkarmiali. I wiem, że od sąsiadów, którzy nie jedli już w ogóle – albo umierali, albo już umarli – to dwa razy kotlety dostawałem… podwójnie od tych pielęgniarek. Tak że jeść tam na szczęście jadłem. Podobno to mnie uratowało. Dwa czy trzy dni dużej gorączki, może więcej, ale chyba nie – gorączka puściła i już przenieśli mnie do szpitala dla ozdrowieńców.

Ale okazało się, że mam jako komplikację potyfusową może, a może z tym związana też… z tym szkorbutem – ja wiem… nie wiem co. Zesztywnienie, stwardnienie mięśni bioder i kolan. Miałem tak podkurczone nogi i twarde pod spodem jak kamień, nie było możliwości rozprostowania. Już żadnych papierów nie miałem, byłem bezimienny. Trzymano mnie jakiś czas w jednym szpitalu, w drugim szpitalu… Konsylium jakieś, nawet lekarze się zastanawiali, co ze mną zrobić, co to, jak to jest. Bo to był taki przypadek nie… widocznie nie bardzo pospolity takiego przykurczu. Byłem zdany na to, kto mnie nakarmi, kto mi coś poda. Drugi, trzeci szpitalik, jakieś tam przenosiny, takie, owakie, chirurgiczne, niechirurgiczne… no, mniejsza z tym. Różne tam po drodze były drobne zdarzenia, nieważne. Ale w którymś, trzecim czy czwartym z tych szpitalików czy szpitali (bo to już był taki budynek murowany piętrowy) mówią mi, że jako nieuleczalnie chorego zostanę… nieuleczalny inwalida, zostanę odesłany do domu inwalidów. W wojennych warunkach te domy inwalidów to były umieralnie po prostu. Ale ja w międzyczasie straciłem też pamięć i świadomość, nie bardzo wiedziałem w ogóle coś o sobie, jakieś mgliste miałem wyobrażenie… Nieświadomy byłem po prostu niczego poza dniem dzisiejszym i chwilą bieżącą.

REKLAMA
Rysunek Aliny Maliszewskiej z serii szkiców ilustrujących historie z zesłania w głąb ZSRR (jej własne i zasłyszane). Ze zbiorów Aliny Maliszewskiej/AHM.

Któregoś dnia, jeszcze nim się dowiedziałem o tej umieralni, był obchód. I taki potężny, masywnej postury prowadzący obchód – widać było, że to jest jakiś… osoba z zewnątrz, spoza szpitala – wizytuje szpital, obchodzi, ogląda. I przy mnie się zatrzymał dłużej. Oglądał moje nogi, tego, różne rzeczy tam, dopytywał się coś, ten… Pamiętam, że w każdym razie byłem przedmiotem jego zainteresowania. I po paru dniach – w międzyczasie była ta wiadomość o domu inwalidów – po paru dniach zjawia się dwóch sanitariuszy, przebierają mnie w porządne, powiedzmy, szpitalne ubranie, coś w rodzaju piżamy, ale takie… biała bluza taka, spodnie takie flanelowe granatowe, czyste, jakąś koszulę taką dali… Na nosze, gdzieś niosą. No to nie wiem, co i gdzie, ale coś się dzieje. Ładują do samochodu, sanitariuszki… sanitarki. Jedziemy z pół godziny, ja wiem… Tam jest jakieś 30 kilometrów odległości od Kokandu do miasta Fergana. I w Ferganie mnie wyładowują do… To się nazywało Instytut Fizykoterapeutycznych Metod Leczenia. I ten lekarz, który się mną interesował, widocznie sobie mnie zażyczył dla celów badawczych.

Inny świat znowu. Pokój czteroosobowy z łóżkami porządnymi, eleganckimi, druga nocna piżama, koło łóżka: dwa ręczniki (!), kubek, talerzyk, jakieś sztućce… No idylla! Położyli mnie tam, nakarmili. (…) I zaraz jakieś zabiegi – fizykoterapia. A nogi miałem już zagojone, bo przez te kolejne szpitale to się te rany na nogach pozabliźniały, jako tako przynajmniej. I przychodzi rano następnego dnia czy… dwóch znowu sanitariuszy – na nosze, do budynku sąsiedniego. Fizykoterapia: jakieś naświetlania, borowina, kąpiele, wystawianie na słońce pod matami. (Ciekawa rzecz – kąpiele słoneczne pod matami, godzinne, jako kąpiel lecznicza). Co tam jeszcze, no? Jakieś elektryczne też były tam, nie wiem, coś tam… takie prądy chodziły mi po kolanach, po nogach. Ale najważniejsze, że uspokoił się żołądek i zacząłem żreć, bo trudno to nazwać jedzeniem. Każdą ilość gotów byłem zjeść.

I zacząłem pracę nad odtwarzaniem swojej osobowości. Coś tam, coś tam, coś tam… I powoli, w ciągu paru tygodni można powiedzieć, że jakoś odbudowałem właściwie pamięć. Coś mi… Dużą pomocą się okazał przypadek. Mianowicie w czasie zabiegów gdzieś mijam się z jakimiś innymi chorymi, podchodzi do mnie jakaś pani o miejscowych rysach i pyta się, czy ja jestem Pilecki z Drohobycza. Okazuje się: w domu, w którym myśmy mieszkali przed moim aresztowaniem, na dwa pokoje dostała przydział… dostał przydział… On nie był – któraś z tych mniejszości narodowych – nie był Uzbekiem ani Kirgizem, Sajfulin się nazywał… z żoną i z małym dzieckiem. Kolejarz. Ona była Karima Murtasiewna. I tak po sąsiedzku jakoś z ojcem i z nimi jakieś tam mieliśmy kontakty. I ona tu była na leczeniu w tym szpitalu, na oddziale kobiecym, i mnie poznała. Jej mąż zginął zaraz w pierwszych dniach wojny, ona się z dzieckiem ewakuowała do Azji Środkowej i tam mieszka w Ferganie, w mieście, ale na zabiegi chodzi tutaj jakieś, na leczenie, do tego… I z nią razem zaczęliśmy Drohobycz wspominać.

(…)

O mojej pamięci tu muszę dwa słowa panu opowiedzieć. Po tej utracie pamięci, która się potem cofnęła tam w sanatorium w Ferganie, miałem chorobliwy brak zaufania do swojej pamięci. To była obsesja może jakaś. I dlatego o wojennych swoich losach bardzo mało komukolwiek opowiadałem. Potem mnie żona zaczęła ciągnąć za język, potem synowie coraz bardziej. Doszło do momentu, kiedy zacząłem coś więcej opowiadać. Ale miałem straszne zahamowania. I w czasie drugiego czy trzecie… drugiego chyba wyjazdu do Drohobycza poszedłem do ukraińskiej bezpieki z pytaniem, czy mają jakieś ślady moje i czy mogę od nich uzyskać tego potwierdzenie. Sympatyczny oficer, który te sprawy prowadził, Igor Iwanowicz, zresztą bardziej Rosjanin z głębi Rosji niż Ukrainiec, zanotował sobie ten temat jak gdyby i powiedział, że spróbuje się rozejrzeć.

Po paru miesiącach przyjechaliśmy znowu. Przychodzimy do niego z taką koleżanką drohobycką, która szukała śladu swego ojca. On wstaje zza biurka i wręcza mi uroczyście pakiecik dokumentacji. Okazuje się – to są moje akta więzienne. Po aresztowaniu powstawały różne rodzaje – czy w związku z aresztowaniem – różne rodzaje akt. W tym systemie były akta operacyjne, niszczone zresztą potem w pierwszym rzędzie; potem były akta więzienne, towarzyszące więźniowi do obozu… gdziekolwiek by przenosili go, akta więzienne szły razem z nim; i akta sądowe. I on mi tutaj w tym momencie wręczył komplet kserokopii, koło dwudziestu stron akt więziennych. Sprowadził je z Workuty dla mnie. (...) Napisał do centralnego archiwum w Syktywkarze, stolicy Komi ASSR, gdzie były gromadzone akta z tych wszystkich obozów na terenie Komi, miliony, i tam mu te akta stamtąd przysłali. Czy przysłali mu kserokopię, czy on już zrobił tą kserokopię, tego w tej chwili nie jestem pewien. W każdym razie najważniejsze, co było tam – tam był wyrok. I to była pierwsza przesłanka uwiarygadniająca moją pamięć. Potem były jeszcze inne”.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

List Adama Frydlewicza wysłany do rodziny zesłanej do Kazachstanu do obwodu Kustanaj koło Borowoje. Kermine (Uzbekistan), 3 sierpnia 1942. Dokument ze zbiorów Zofii Ciesielskiej/fot. AHM.

Pan Pilecki przez lata mozolnie odtwarzał, co się dokładnie wydarzyło w latach poprzedzających utratę pamięci. Można zapytać, czy takie wspomnienia da się odzyskać w niezmienionej postaci, niczym zagubiony i odnaleziony po latach przedmiot. Sięgając do różnych dokumentów urzędowych i świadectw innych ludzi, pan Pilecki z jednej strony utwierdzał się w przekonaniu, że może zaufać temu, co, jak sądził, rzeczywiście pamięta, z drugiej strony – na nowo konstruował swą przeszłość, wzbogacając jej obraz o elementy zaczerpnięte z zewnątrz. Chociaż zaznacza czasem, że nie jest czegoś pewien, a czegoś dowiedział się od innych, ostatecznie przestaje to mieć znaczenie, skoro powstaje z tego spójna całość, budująca tożsamość opowiadającego tu i teraz.

Tak drastyczny epizod zaniku pamięci pod wpływem traumatycznych zdarzeń wydaje się czymś szczególnym. Wojenna czy więzienna trauma nie pozostaje jednak bez wpływu na to, co i jak pamiętamy. Czasem w ogóle nie chcemy pamiętać i tworzymy opowieść biograficzną, wykluczając z niej to, co dla nas najtrudniejsze. Bywa, że świadkowie dopiero podczas wywiadu, w atmosferze bezpieczeństwa i zaufania, spontanicznie powracają do takich wypartych ze świadomości przeżyć i po raz pierwszy wypowiadają na głos swój ból.

Pamięć szlifowana

Co się jednak dzieje, gdy opowiadamy o sobie wielokrotnie? Uczestnicy wydarzeń ważnych dla danej społeczności, jak powstańcy warszawscy czy działacze solidarnościowej opozycji, bywają częściej niż inni zachęcani do podzielenia się swoimi przeżyciami i z okazji kolejnych rocznic udzielają wywiadów dla mediów, uczestniczą w spotkaniach edukacyjnych z młodzieżą etc. Uruchamia się wówczas ciekawy proces. Pierwsza próba sformułowania własnej opowieści biograficznej wiąże się często z pewnym chaosem: powtórzeniami, przeskokami chronologicznymi, nieścisłościami, nieprecyzyjnymi sformułowaniami itp. Bywa, że świadek po przesłuchaniu nagrania żałuje, że czegoś nie powiedział inaczej czy dokładniej. W naturalny sposób, jeśli ma okazję powtórzyć opowieść, poprawia elementy, z których nie był zadowolony. Warto się przy tym zastanowić, jakie są kryteria oceny własnej wypowiedzi. Nasz stosunek do tego, co kiedyś zrobiliśmy lub powiedzieliśmy, zmienia się w czasie i kształtuje w interakcji z otoczeniem, z tym, co się aktualnie dzieje w naszym życiu osobistym i wokół nas. Większa liczba okazji, by o sobie opowiedzieć, to także więcej okazji, by dopracować taką opowieść, pogodzić ją z aktualnymi wartościami i dążeniami. Nie chodzi przy tym o zakłamywanie własnej przeszłości, lecz o czerpanie z niej tego, co wciąż ma dla nas znaczenie, czasem też krytyczne przedstawienie i wyjaśnienie dawnych postaw, dzięki czemu możemy zachować poczucie wewnętrznej spójności mimo zmiany poglądów. Pierwotnie spontaniczna relacja stopniowo przekształca się w bardziej przemyślaną całość, zbudowaną z dopracowanych cegiełek – najważniejszych i ulubionych mikrohistorii, relacjonowanych z użyciem konkretnych sformułowań. W jakimś sensie przypomina to zjawisko znane nam z życia codziennego, gdy podczas rodzinnych spotkań nasi dziadkowie opowiadają z przyjemnością ulubione anegdoty ze swojego życia.

W przypadku wywiadów możemy czasem uchwycić ten proces niejako w pół kroku. Wielogodzinny wywiad biograficzny sprzyja powtórzeniom, celowym i niezamierzonym powrotom do niektórych epizodów z życia, bardzo często wzbogacanych o nowe szczegóły albo prezentowanych w nieco zmienionym kontekście. Spójrzmy na przykład na tę króciutką anegdotę, opowiedzianą dwukrotnie przez Zbigniewa Janasa podczas dwóch sesji nagraniowych. Wywiad został przeprowadzony w ramach projektu upamiętniającego wybory 4 czerwca 1989 roku, w których pan Janas ubiegał się o mandat posła z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Szczególnie dużo miejsca poświęcono w nim poprzedzającej wybory kampanii.

Zbigniew Janas (sygn. AHM_V_155)

I

„Bezpośrednio w sztabie nie pracowałem. Oni mi oczywiście pomagali, bo to było tak, że trzeba było przygotować hasła, trzeba było przygotować ulotki. No to kto to robił? To robili intelektualiści nasi: właśnie Zbyszek [Hołdys], bo przecież on miał pewne doświadczenie. Co oni dokładnie robili w którym momencie, to ja nie miałem takiej informacji, bo nie miałem czasu na to, żeby się tym zajmować. Ja wiedziałem, że miałem fajne hasła i fajne ulotki. Tam wisi na samym końcu ta jedna z tych ulotek moich z tamtego czasu. To śmiechu warte oczywiście w porównaniu z tym, co teraz robią i jakie robią. Ale wtedy to było naprawdę coś, już nie mówiąc o haśle.

Kiedyś miałem taką historię, że poszedłem do takiego ministra. Chciałem się z nim spotkać, ale go nie znałem; kogoś tam poprosiłem, żeby mnie umówił, i mnie umówił. Pan minister się zgodził oczywiście. Wchodzę, a on do mnie mówi: Zbyszek Janas, poseł dla nas! Nareszcie pana poznaję! Bo – mówi – byłem studentem, jak pan na wiecu tutaj w kinie Ochota, ja tam siedziałem, ale nie miałem odwagi do pana podejść! – mówi. A takie hasło miałem: „Zbyszek Janas – poseł dla nas!”. No więc mówię, takie historie potem się zdarzały, a to przecież było wymyślone nie przeze mnie”.

II

„Muszę powiedzieć, że takiego jednego spotkania [wyborczego] to chyba nie jestem w stanie wyróżnić. Natomiast pamiętam w takiej atmosferze właśnie, to takie wspaniałe spotkanie było w kinie Ochota. I tam wtedy był Daniel Olbrychski ze mną. I potem po latach się dowiedziałem, jak to było ważne dla ludzi. Bo, chyba jeszcze tego nie opowiadałem, bo chciałem się spotkać z takim jednym ministrem, którego nie znałem. I umówiłem się z nim, on był z PSL-u, umówiłem się przez działacza PSL-u. I poszedłem z nim porozmawiać. Wiem, że się zgodził spotkać, więc tam oczywiście nie miałem żadnej tremy. Ale tak wchodzę do niego, że nie znam. A on zrywa się zza biurka, mówi: Zbyszek Janas – poseł dla nas! Ja tak na niego patrzę, mówię: A pan skąd to zna ? Mówi: Proszę pana, ja całe życie marzyłem, żeby pana poznać. Bo ja – mówi – wtedy, na Ochocie, w tym kinie siedziałem, tam, wśród ludzi. Byłem studentem i nie miałem śmiałości, żeby do pana podejść i się przedstawić, i pana poznać. I mówi: Ja tak to zapamiętałem. Zawsze sobie mówiłem: ja bym chciał pana spotkać. I mówi: Pan do mnie przychodzi. [śmiech] I to pokazuje jakby… to było po, nie wiem, 20 latach od tego, jak on mi tak: „Zbyszek Janas – poseł dla nas!”.

Dlatego mówię, że to hasło, jakie ono było ważne, jakie fajne – nie? – że on mi to wtedy krzyknął w tym gabinecie ministerialnym. Więc to pokazuje jak gdyby, jaka tam była moc wszędzie. Bo i po drugiej stronie też i myśmy to czuli przecież, prawda. I myśmy to odbierali też w drugą stronę – nie tylko od nas ci ludzie, ale i tu”.

Widać, że przytoczona historia ma szczególne znaczenie dla Zbigniewa Janasa i zapewne nieprzypadkowo powraca w jego relacji. Za pierwszym razem opowiada ją, wyjaśniając organizacyjną stronę kampanii wyborczej, jako przykład nośnego hasła wymyślonego przez jego sztab, za drugim zaś przywołuje to samo wspomnienie, by zilustrować niepowtarzalną atmosferę ówczesnych wieców wyborczych, jako dowód na to, że były one wydarzeniem wyjątkowym także w życiu zwykłych ludzi – uczestników spotkań z kandydatami. Możemy się jednak domyślać, że to tylko pretekst, by podzielić się ważnym, do dziś wyzwalającym emocje wspomnieniem, którego sens wykracza poza następujące po nim wyjaśnienia.

Fakt powracania przez świadków do niektórych epizodów, tematów i obrazów bywa w pierwszym odruchu uznawany przez słuchaczy za niepożądaną cechę, zbędne powtórzenie („już to słyszałem”). Można jednak potraktować je jako dodatkową informację, która pozwala lepiej zrozumieć historię danej osoby. Powracające motywy kierują naszą uwagę ku temu, co zdaje się mieć szczególne znaczenie dla świadka. Wraz z krzepnięciem biograficznej opowieści właśnie takie anegdoty stają się gotowymi cegiełkami, z których świadek będzie budował kolejne publiczne wypowiedzi. Chociaż tracimy w tym procesie efekt świeżości i spontaniczności, tak cenny w przypadku świadectw historii mówionej, sam proces krystalizowania się ujednoliconej, spójnej wersji czyjejś biografii wydaje się ciekawy i warty prześledzenia.

Analizując źródła historii mówionej, warto mieć zatem na uwadze, że pamięć biograficzna nie stanowi statycznego zjawiska i nie podlega tylko naturalnym, biologicznym procesom zapominania, lecz jest stale modyfikowana w interakcji z otoczeniem. Czy tego chcemy, czy nie, sam akt opowiadania o przeszłości oznacza za każdym razem jej ponowne konstruowanie. Zachęcamy do wsłuchania się w głosy naszych świadków i przyjrzenia się, na ile sposobów przeszłość może odradzać się w ich opowieściach.

Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)

Wszystkie relacje wykorzystane w tym artykule są dostępne w całości na stronie https://relacjebiograficzne.pl/.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)
Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2016 roku związana z Archiwum Historii Mówionej w Domu Spotkań z Historią, gdzie koordynuje projekt rozbudowy serwisu relacjebiograficzne.pl, udostępniającego unikalny zbiór wielogodzinnych wywiadów biograficznych i fotografii archiwalnych świadków XX wieku.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone