Jarosław Iwaszkiewicz i początki Skamandra

opublikowano: 2015-04-13 16:40
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Jesienią 1918 historia mknęła z prędkością strzały. Gdy Jarosław Iwaszkiewicz przybył z Kijowa do Warszawy narodziła się wolna Polska i największa grupa poetycka II RP - Skamander. Jak wyglądały trudne początki Skamandra?
REKLAMA

Brązowy kufer podróżny, z którym 14 października 1918 roku Jarosław Iwaszkiewicz znalazł się w Warszawie, wypełniały rękopisy wierszy, prozy, dramatów, przekładów, partytury kompozycji, egzemplarze pism „Pióro” i „Kłosy ukraińskie” z trzema opublikowanymi wierszami oraz ważne książki, zdjęcia i listy. Ostatnie znajdujące się w tym kufrze poetyckie utwory będzie włączał do swych tomów jeszcze dwadzieścia lat później, w 1938 roku.

Jarosław Iwaszkiewicz u kresu życia

Myśląc z dystansu lat o sobie jako młodym poecie-reemigrancie, Iwaszkiewicz nie szczędził tej postaci złośliwości. „Chude, wielkie, brzydkie i nieporadne chłopczysko, jakie w tym dniu weszło na ulice Warszawy, miało w sobie tyle nieśmiałości, a jednocześnie tak było kanciaste, że od razu potrafiło sobie zrazić wszystkich, z którymi się zaczęło stykać” – pisał. „Orzeszkowa nazwałaby mnie w tej epoce «dzikim» – i rzeczywiście byłem trochę dziki, gorzej – nawet dziwaczny i do dziwactw swoich przywiązany”.

Pierwsze kroki skierował do Mieczysława Kozłowskiego. Nazajutrz obaj przyjaciele złożyli wizytę mecenasowi poety, Augustowi Iwańskiemu. Zajmował on dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Wiejskiej 21 i zaprosił do siebie Jarosława, a z powodu wyjazdu właściciela przeprowadził się do niego na tydzień również Kozłowski. Prócz realizacji poleceń odebranych w Kijowie (Iwaszkiewicz przywiózł pakiet listów, które roznosił po mieście), spotkań z parą szczęśliwych narzeczonych Kurkiewiczówną i Świerczyńskim, młody poeta rozglądał się za możliwością jeżeli nie kontynuowania rozpoczętej w mieście nad Dnieprem „kariery literackiej”, to przynajmniej uprawiania „literackiego rzemiosła”. […] Jak Słowacki czuję […] że wszelkie «pracowanie», czyli sprzedawanie swego czasu, bo to się pracą u ludzi nazywa, jest dla mnie absolutnie niemożliwe i niepotrzebne – deklarował w liście do Szymanowskiego – a praca moja istotna trwa, a że jej nie widzą ludzie i mogą mnie nawet trutniem nazywać – to co mnie to właściwie obchodzi. A właśnie to nawet najsubtelniejsi ludzie źle sobie tłumaczą i zrozumieć nie mogą”.

Było to jego pierwsze rozczarowanie w Warszawie. Wyobrażał sobie, że ze swoimi zdolnościami i doświadczeniami łatwo wstąpi tu na drogę zarabiania piórem. Tymczasem hasło „Studya” nikomu nic nie mówiło. Luminarze teatralni, z którymi próbował rozmawiać o przeniesieniu na grunt warszawski doświadczeń kijowskiego awangardowego teatru, słuchali go jednym uchem i byli bardziej zainteresowani zaimponowaniem młodzikowi własnymi projektami. Nazwisko Szymanowskiego, mimo sławy europejskiej, wzbudzało serdeczne odruchy jedynie u przyjaciół z Ukrainy. List skierowany do poznańskiego pisma „Zdrój” wrócił do nadawcy z adnotacją, że poczta nie obsługuje listów pisanych w języku polskim. z pewną przesadą Iwaszkiewicz określał ówczesną Warszawę jako „zupełną pustynię”. „Nic naprawdę nowego ani w literaturze, ani w dziennikarstwie się nie działo – wspominał – a nastrój politycznego podniecenia, mnie, spadłemu jak z nieba, na razie wydawał się zupełnie niezrozumiały”.

REKLAMA

„Zastałem tu entuzjazm z powodu przyjazdu Piłsudskiego i zmian w rządzie kraju. W ogóle nastrój podniosły” – pisał w pierwszym liście do rodziny, kilka dni po przyjeździe. Nie były to jednak wydarzenia, których niecierpliwie oczekiwał młody poeta. W ciekawych czasach biegał po mieście „jak kot z pęcherzem” ze swoimi wierszami i „absolutnie nie miał gdzie się zaczepić”. „Jedyne zaczepienie, jakie miałem – wspominał – […] to była moja kuzynka Natalia Dzierżek, pisująca pod pseudonimem Jerzy Orwicz, która była bardzo życzliwa, bardzo grafomanka, bardzo miła, uprzejma”. z jej salonu młody poeta umknął jednak, zrażony wszechobecną polityczną tematyką rozmów, ze skrzywieniem endeckim w interpretowaniu wypadków. „Czego ja już nie robiłem – opowiadał po latach – i do Miriama, i nie Miriama, ale Staff był w Charkowie, Kasprowicz we Lwowie, Żeromski w Zakopanem, w Warszawie nikogo absolutnie nie było”.

Jan Lechoń

Po tych poszukiwaniach udał się wraz z Kozłowskim do redakcji akademickiego miesięcznika „Pro Arte et Studio”. Uniwersytecki charakter pisma nieco deprymował młodzieńców, pragnących wystąpić mimo wszystko w charakterze dojrzałych poetów. W rzeczywistości był on jedynie pamiątką skromnych początków. Periodyk powstał w marcu 1915 roku jako pismo młodzieży akademickiej. dzięki interesującym debiutom i konsekwentnemu wcielaniu w życie programu „walki o Sztukę”, wydostał się stopniowo poza akademickie opłotki. Jesienią 1917 roku redakcję pisma objął Władysław Zawistowski, do zespołu wszedł maturzysta Leszek Serafinowicz (publikujący pod pseudonimem Jan Lechoń), a potem autor przyszłego sukcesu tytułu, Mieczysław Grydzewski (posługujący się jeszcze nazwiskiem Grycendler). Pismu coraz ciaśniej było w akademickich strukturach, zaś jego niezależność przynosiła władzom uczelni coraz więcej kłopotów. Wiosną 1918 roku wiersz „Wiosna” Juliana Tuwima, „pełen wyuzdanych słów i cynizmu”, wywołał skandal i cenzorską konfiskatę numeru, inicjując obyczajowe kłopoty młodej literatury w pierwszych latach niepodległości. Kolejną zakwestionowaną pozycją było opowiadanie Wacława Grubińskiego. Akademicki periodyk w kołach prawicowych ugruntował sobie opinię rozsadnika moralnej zgnilizny i narzędzia „żydowsko-masońskiego spisku”.

REKLAMA

Poetów z Kijowa przyjął sekretarz „Pro Arte et Studio”, student historii Mieczysław Grydzewski. obdarzony nieomylnym zmysłem estetycznym, bez reszty zaangażowany w redagowanie kolejnych prowadzonych przez siebie pism, będzie jedną z najważniejszych znajomości w życiu Iwaszkiewicza. Młody poeta przedstawia się jako autor „Oktostychów” oraz „kierownik literacki” zespołu Wysockiej, polecając swe wiersze, recenzje, artykuły o muzyce i teatrze. Na razie redakcja w osobie Grydzewskiego złożyła zamówienie na artykuł o kijowskich „Studyach” i przyjęła do lektury dwa zeszyty wierszy: Iwaszkiewiczowskie „Oktostychy” oraz „Izochimeny” Kozłowskiego.

Pomijając niepewną przyszłość, sytuacja poetów wydawała się zawstydzająco dobra, gdy pomyśleć o pozostawionych w Kijowie najbliższych. Pisał do nich Iwaszkiewicz 26 października: „Warszawa ani przez chwilę nie była mi obca […]. Siedzimy sobie w domu, pracujemy, piszemy…, tłumaczymy Rimbauda w dalszym ciągu, bo dostaliśmy od Spiessa tom kompletny jego dzieł. Bywają czasami u nas goście […]. fortepian jest i masa nut i książek […] i to wszystko b[ardzo] ciekawe i nowe. gram dużo i zaznajamiam się z zupełnie dotąd obcymi dla mnie rzeczami Brahmsa, Regera, Katota, Skriabina itd. Na wyprzedażach książek tworzyli podwaliny swych warszawskich bibliotek. Wieczorami bywali w Teatrze Polskim.

Przeczytaj:

Przyjemności stanu zawieszenia zaczynały jednak powoli ciążyć. Ostatnią z nich miała być podjęta na początku listopada wspólna wycieczka do Radomina pod Płockiem, gdzie siostra Jarosława, Jadwiga Iwaszkiewiczówna, przebywała w charakterze „damy do towarzystwa” w majątku zaprzyjaźnionej rodziny Rościszewskich. Poeta nie widział siostry od kilku lat, nie udało im się nawiązać korespondencji, postanowił więc stawić się przed nią osobiście, a przy okazji obejrzeć nieznany fragment coraz bardziej realnej politycznie Polski. dwa wrażenia z tej podróży pozostały w jego pamięci na zawsze: pierwszy jej etap – rejs Wisłą z Warszawy do Płocka, który zaszczepił zamiłowanie do osobliwej egzotyki rejsów królową polskich rzek – oraz przymusowy postój w Rypinie. Młodzieńcy nie mogli dotrzeć do Radomina i korzystali z gościny życzliwych właścicieli tamtejszej apteki. Było to 11 listopada 1918 roku. Przybysze wraz z mieszkańcami Rypina odbierali sensacyjne wiadomości o kapitulacji Niemiec, o niemieckich żołnierzach składających broń i opuszczających miasto. Po południu na ratuszu powiewała biało-czerwona flaga. W Warszawie posłuszna Niemcom i nieposiadająca społecznego mandatu Rada Regencyjna oddała władzę w ręce Józefa Piłsudskiego, który dzień wcześniej przyjechał do miasta, zwolniony z twierdzy w Magdeburgu. Następne dni przynosiły akceptację tej decyzji przez rozproszone na terenach trzech zaborów ośrodki władzy. Dopiero po powrocie z Radomina, gdzie spędzili kilka dni, podejmowani uprzejmie przez właścicieli majątku i miło zaskoczoną Jadwigę, chłopcy w pełni zrozumieli, co się stało.

REKLAMA

Powyższy tekst jest fragmentem książki:

Radosław Romaniuk
„Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. T.1”
cena:
75,00 zł
Format:
170 x 240 mm

Tytuły prasy, pochłanianej przez Kozłowskiego, przynosiły coraz bardziej nieprawdopodobne informacje: „Abdykacja Rady Regencyjnej”, „Tworzenie rządu Republiki Polskiej”, „Koniec wojny światowej”, „Notyfikacja Niepodległej zjednoczonej Polski”, „Wódz Naczelny Piłsudski do Wilsona i Focha o skierowanie do Polski wojsk polskich spod sztandarów koalicji”, „Naród z największym zapałem przyjmuje swych synów”. Stolica wrzała. „Na ścianach i słupach wisiały odezwy Rady Regencyjnej i Piłsudskiego, tłumy zapełniały trotuary i od czasu do czasu przechodziły jakieś samorzutne pochody, zmierzające pod balkon mieszkania Piłsudskiego na Jasnej”. 22 listopada Józef Piłsudski i nowo powołany przezeń premier Jędrzej Moraczewski we wspólnym dekrecie stwierdzali, że Polska jest niepodległym państwem, zaś do chwili ogłoszenia wyniku wyborów do Sejmu ustawodawczego Piłsudski pełni funkcję Tymczasowego Naczelnika Państwa. „Niepodobna oddać tego upojenia – wspominał atmosferę listopada 1918 roku premier Moraczewski – tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony, nie ma «ich»! Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni […], będziemy sami sobą rządzili…”.

REKLAMA
Józef Piłsudski z komendą POW, 1917

W rozentuzjazmowanym ulicznym tłumie Iwaszkiewicz spotkał Mieczysława Grydzewskiego, zaskoczonego jego zniknięciem i milczeniem, zwłaszcza że w redakcji „Pro Arte et Studio” czekała na Iwaszkiewicza korekta dziewięciu oktostychów. Do komplementów na temat wierszy dołączył młody towarzysz Grydzewskiego, redaktor dokonał prezentacji. Był to Jan Lechoń, który napisze wkrótce najsłynniejsze polskie wiersze tego okresu.

A więc miały wyjść drukiem pierwsze od 1915 roku utwory Iwaszkiewicza. Artykuł o „Studyach” został zamówiony, współpraca nawiązana. Radosne drobiazgi nie rozwiązywały jednak problemu przyszłości poety w Warszawie. Musiał więc, chcąc nie chcąc, przypomnieć sobie o dawnych sposobach zarobkowania i wyciągnąć z dna walizki listy polecające go jako prywatnego nauczyciela. Niektóre, jak opinia Heleny Świerczyńskiej, zostały napisane przed kilkoma tygodniami. Dzięki protekcji osób z kręgu Szymanowskiego otrzymał posadę nauczyciela w domu Janiny i Jana Potockich. Iwaszkiewicz miał pracować z ich synem Jarosławem, w zamian za pensję, wyżywienie i mieszkanie. Rodzina zajmowała prawe skrzydło pałacu Czapskich przy Krakowskim Przedmieściu 5, vis-à-vis dawnego mieszkania Chopinów, którzy w 1826 mieszkali w lewym skrzydle pałacu. „dom składa się ze staruszki Konstantowej Potockiej, miłej zresztą osoby – pisał Iwaszkiewicz w liście do rodziny – córki jej p[ani] Zofii, starej panny, matki mego ucznia, Janowej P[otockiej] i starej Francuzki, bardzo miłej i poczciwej p[an]ny Apotelos. […] Wszyscy oprócz «maman» są prości i sympatyczni. Ale ta nuda arystokratycznej society, to jest przecież coś, czego sobie wyobrazić nie można” – dodawał ze znawstwem. „[…] Chłopiec nie z tych sympatyczniejszych, bo jednak i trochę zaniedbany przez maman, typową arystokratkę z powieści”. W „Książce moich wspomnień” pisał, że ze starą Potocką, „staruszką pełną wdzięku i dobroci”, połączyła go nić autentycznego przywiązania. Rodzinę Potockich, wraz z niewymienionym w liście lokajem Stanisławem, Iwaszkiewicz sportretował potem jako Bilińskich w powieści „Sława i chwała”.

Przeczytaj:

REKLAMA

Praca z krnąbrnym podopiecznym i „nuda arystokratycznego domu” zostały nieoczekiwanie urozmaicone propozycją ze strony nowych przyjaciół. Pewnego przedpołudnia Mieczysław Grydzewski przyniósł do pałacu Czapskich pierwsze egzemplarze XV zeszytu „Pro Arte et Studio” i zaproszenie do niezwłocznego udania się na ulicę Nowy Świat 57. W znajdującej się pod tym adresem kawiarni Życkiego przygotowywano wieczór poezji. Futurystyczni malarze Kamil Witkowski i Aleksander Świdwiński pokrywali ściany awangardowymi malowidłami. „głównym tematem dekoracyjnym był portret imaginacyjny mecenasa Kuśmidrowicza […]”– wspominał Antoni Słonimski. „Kuśmidrowicz był uosobieniem kołtuństwa. Głowę i tors Kuśmidrowicza wymalował Witkowski na suficie kawiarni, brzuch spływał po ścianie, nogi ciągnęły się przez całą długość podłogi, jedna ręka przez ścianę boczną sięgała okna i palce jej wymalowane już były na zewnątrz, na fasadzie domu”. Gotowe były nieco absurdalne afisze, przedstawiające literata w binoklach, który dosiadając pegaza, monstrualnym gęsim piórem godzi w tłustego wieprzka symbolizującego mieszczaństwo. Nowa dla ówczesnej Warszawy forma zapowiadała połączenie lektury poezji z satyrą, jak się miało okazać niestroniącą od wysmakowanych personalnych ataków. Wydrukowano ulotki, które głosiły „dyktaturę poetariatu”, parodiując retorykę odezw czasu wojny, komunistycznej bibuły i manifestów pełnego zdarzeń listopada.

Rodacy! Robotnicy, żołnierze, dzieci, starcy, ludzie, kobiety, inteligenci i pisarze dramatyczni! dnia 29 listopada w piątek o godz. 9 wieczór otwiera się: Pierwsza Warszawska Kawiarnia Poetów Pod Picadorem, Nowy Świat No 57. Sumienie młodej Warszawy artystycznej! Wielka Kwatera główna Armii zbawienia Polski od całej współczesnej literatury ojczystej. Codziennie od 9–11 wielki turniej poetów, muzyków i malarzy. Młodzi artyści warszawscy łączcie się!!! Samoobrona materialna poetów przed wyzyskiem wydawców, dyrektorów teatrów itp. kabaretów. Wolna estrada!!! Precz z Teatrem Rozmaitości i z Lourse’em. Precz z Tow[arzystwem] zachęty Sztuk Pięknych. Precz z filharmonią i «Stylowym». Niech żyje wejście za 5 marek Pod Picadora. Niech żyje Komitet Wykonawczy Kawiarni Poetów! Niech żyje Leszek Serafinowicz! Niech żyje Antoni Słonimski! Niech żyje Julian Tuwim!.
Budynek w którym istniała kawiarnia "Pod Pikadorem" (aut. Nihil novi; domena publiczna)

Z wymienionych nazwisk Iwaszkiewicz znał pierwsze i ostatnie. Serafinowicz przywitał go Pod Pikadorem i prawem gospodarza zaprezentował twór kawiarni: futurystycznemu poecie Tadeuszowi Raabe (on właśnie przywiózł z Moskwy pomysł kawiarni artystycznej), Antoniemu Słonimskiemu (autorowi opublikowanego tomu „Sonety”, grafikowi grupy, prywatnie gentlemanowi „w oskubanym futerku” i binoklach, których jedno szkło było zbite do połowy – jak go później poeta wspominał) i Julianowi Tuwimowi (autorowi rewelacyjnego „Czyhania na Boga”, wierszy znanych Iwaszkiewiczowi jeszcze z Kijowa). Poeci zaprosili nowo poznanego kolegę na inauguracyjny wieczór w charakterze współwystępującego. Wspomnienia pisarza mówią w sposób sprzeczny, kiedy miała miejsce jego pierwsza wizyta Pod Pikadorem – czy w dniu otwarcia kawiarni, czy też w przeddzień – w każdym razie 29 listopada 1918 roku o godzinie 8 wieczorem Jarosław Iwaszkiewicz znalazł się w ciasno zastawionej stolikami sali pierwszej w stolicy odrodzonego państwa kawiarni poetów – zarazem jako widz i jako jeden z nich. „Przyjaciel mój Rytard dostał jakimś cudem przepustkę z koszar – wspominał – i nie znając nikogo, siedzieliśmy w kącie, nie przy głównym stole, gdzie umieściły się matadory: Tuwim, Lechoń, Słonimski”.

REKLAMA

Powyższy tekst jest fragmentem książki:

Radosław Romaniuk
„Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. T.1”
cena:
75,00 zł
Format:
170 x 240 mm

Wieczór podzielono na dwie części: poetycką i satyryczną. Na podium ustawionym pod jedną ze ścian Tuwim wygłosił słowo wstępne. Potem wiersze mówili Słonimski, Tuwim, Raabe. Jan Lechoń deklamował poemat „Mochnacki”, który „stał się wierszem pokolenia i wierszem dwudziestolecia”, jak pisał o nim Mieczysław Grydzewski. „Kiedy drżący i blady skończył czytać Mochnackiego – wspominał Tuwim – zerwała się pierwsza w Polsce burza oklasków na cześć poezji. Poczuli ludzie, że się tu bania z poezją rozbiła, i że pójdą z niej «dymy po całej literaturze»!”.

„[…] Lechoń ciągnął mnie prawie siłą i przedstawiał, przedstawiał, przedstawiał…” – wspominał Iwaszkiewicz debiut na estradzie Pikadora. „Czytałem jakieś słabe wiersze (zdaje się wiersze z „Ucieczki do Bagdadu”), potem przekłady z Rimbauda i kawałki Rytarda”. Autor oktostychów miał wówczas dość pokaźny poetycki repertuar i może właśnie dlatego wybór recytowanych utworów może wydać się nieco przypadkowy. W futurystycznej warszawskiej kawiarni ukraińsko-rosyjskie dekoracje rodem z romantycznej ballady sprawiały wrażenie bardziej egzotyczne niż gdziekolwiek. Cóż, kiedy autor chętniej widziałby siebie „nad sinymi brzegami Rosi”. Czytał więc:

REKLAMA
Nad sinymi brzegami Rosi

Chodzą boćki i kłapią dziobami.

Smętarz stary z czarnymi krzyżami.

Łąk dziewiczych nikt nigdy nie kosi.

Nad stawami czarnymi coś płacze,

Stary młyn wciąż terkocze i wzdycha:

W młynie straszy i siła tam licha,

A młynarka wciąż piecze kołacze.

Mieczysław Kozłowski – którego przyjaciel nazywał wówczas „nieodstępnym Mietkiem” (sam będąc nazywany przezeń we wspomnieniach z tego okresu „nieodstępnym Iwaszkiewiczem”) – uzna ten wieczór za datę swego poetyckiego debiutu. Na kolejnych wieczorach Jarosław Iwaszkiewicz wzbogaci swój repertuar o inne wiersze, wśród nich oktostych „Maj” i „Karetę pocztową” o ukraińskim kolorycie – te spośród jego utworów zbierały najgorętsze oklaski. Uczestnik późniejszych przedstawień Pikadora, Kazimierz Wierzyński, wspominał uśmiech młodego poety i śpiewny kresowy akcent, z jakim czytał (Tuwim określał to słowem: „kwilił”) swe estetyzujące strofy.

Kazimierz Wierzyński

Centralnym punktem programu były deklamacje pięknej Marii Morskiej, amatorsko występującej na deskach Teatru Polskiego. W drugiej części wieczoru brylowali autorzy futurystycznych dekoracji kawiarni, Kamil Witkowski i Aleksander Świdwiński, których improwizowane monologi zdobyły wkrótce dużą popularność. Gwoździem programu były opowieści o estetycznych poglądach uosabiającego kołtunerię warszawską „mecenasa Kuśmidrowicza”. Witkowski improwizował sprawozdanie z wizyty w galerii Zachęty Sztuk Pięknych, które wywoływało na sali salwy śmiechu. W zawody szli z nimi Lechoń i Słonimski. „Jeden tylko człowiek na sali się nie śmiał – wspominał Iwaszkiewicz – to byłem ja”. Monologi naszpikowane aluzjami do znanych postaci warszawskiego artystycznego i towarzyskiego światka przypomniały mu o własnej obcości i przypadkowym w gruncie rzeczy znalezieniu się w kawiarnianym towarzystwie. Z trudem wytrzymał do końca, do momentu kiedy Tadeusz Raabe wręczył nieco zdziwionemu poecie niebieską kopertę z pierwszym w życiu literackim honorarium, i bez dobrych wspomnień umknął do pałacu Czapskich.

We wspomnieniach z tego okresu Iwaszkiewicz pomijał epizod przykrych początków w grupie Pikadora, pisząc jedynie o swym przedwczesnym opuszczeniu rozbawionego towarzystwa. Wiemy o nim dzięki pojednawczemu listowi kolegów-poetów i późniejszemu komentarzowi adresata tego listu. Pomimo doświadczenia aktorskiego i oratorskiego, jakie wyniósł z Teatru „Studya”, a może właśnie dzięki nim, Iwaszkiewicz nie był zadowolony ze swego pierwszego publicznego występu w charakterze poety. Kameralne wiersze, imaginacyjne powroty nad brzegi Rosi, w sali warszawskiej kawiarni mogły zabrzmieć blado. Utwory współtowarzyszy wywarły na nim duże wrażenie, dodatkowo dyskredytując w jego oczach własną twórczość. W autobiograficznej powieści Hilary, syn buchaltera, pisanej kilka lat później, jej bohater, młody poeta zatrudniony na posadzie domowego nauczyciela, przyjeżdżający do Warszawy z planami podbicia stolicy i świata, po pierwszym występie w kawiarni poetyckiej Pod Robespierre’em przeżywa kryzys wartości. Mając jeszcze w pamięci wiersze współtowarzyszy, „przygnębiony ich poezją, cofa się ze swoimi utworami”, pali rękopisy, prócz jednego, najdroższego sercu zeszytu. Iwaszkiewicz oczywiście rękopisów nie spalił, lecz z pewnością próba wycofania się z występów w towarzystwie Lechonia, Słonimskiego i Tuwima miała związek z przeświadczeniem o niedopasowaniu jego osoby i poezji do okoliczności, jakie stwarzał Pikador, to jest występów pod okiem spoglądającego z sufitu mecenasa Kuśmidrowicza. Przygoda, która mogłaby zostać uznana za pierwszy tryumf, raz jeszcze przywołała perspektywę szarego życia domowego nauczyciela, na które był jakoby skazany.

REKLAMA

Przeczytaj:

Współtowarzysze z kawiarni na Nowym Świecie, jak wspomnieliśmy, zauważyli jego alienację i rozumieli, że choroba jest tylko dyplomatycznym pretekstem. zależało im na autorze „Oktostychów” (wielką wielbicielką jego wierszy stała się od pierwszego usłyszenia Maria Morska, z której gustem niezwykle się liczono). Jednego z piątków pierwszej połowy grudnia 1918 roku, przygotowując drugą premierę Pod Pikadorem, organizatorzy wystosowali doń list, wyrażając żal, że ich opuścił. Z góry przepraszając za natarczywość oraz być może jakieś niestosowne zachowanie, które mogło być przyczyną jego zniknięcia, zapraszają go na kolejny wieczór do kawiarni. Przyjąwszy zaproszenie, Iwaszkiewicz wszedł do żelaznej grupy Pikadora.

Antoni Słonimski

Nowo poznanych kolegów zawiadomił nazajutrz o nagłej chorobie, która nie pozwoli mu na kontynuowanie występów rozpoczętych w tak obiecujący sposób. Jego miejsce wśród tych poetów było osobliwe. Po latach określał siebie mianem „brzydkiego kaczątka” grupy. Przypominał ironiczne uwagi kolegów i subiektywne poczucie towarzyskiego zagubienia, które generowało kolejne rozczarowania, nietakty, żale. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że wśród pikadorczyków jest osobą reprezentującą najwyższą kulturę, dzięki literackiej erudycji, popartej emocjonalnym stosunkiem do wielu pisarzy w różnych okresach swej duchowej edukacji, dzięki konsekwentnie i z pasją samouka realizowanym zainteresowaniom historycznym, gruntownemu muzycznemu wykształceniu, pasjom teatralnym, znajomości języków obcych. Bez zbytniej przesady można stwierdzić, że zsumowana kultura intelektualna poetów Pikadora utworzyłaby dopiero tak bogaty konglomerat, jakim była osobowość młodego Jarosława Iwaszkiewicza. Kolejnym atutem, jakiego nie posiadał żaden z członków grupy, było jego doświadczenie. W swym dwudziestoletnim życiu nie tylko przeczytał, ale widział i przeżył więcej niż jego koledzy z Warszawy, łodzi i Lwowa. Nieśmiałość oraz brak towarzyskiego obycia nie pozwalały mu jednak na wykorzystanie swych atutów. Paradoksem jest, że właśnie w kontaktach z poetami Pikadora przylgnęła doń opinia „tumana”, wyrażona eufemistycznym sformułowaniem Słonimskiego, że Iwaszkiewicz ma „Londyn w głowie”. Lechoń po latach będzie nazywał go „najmętniejszym łbem w Polsce” lub po prostu „głupim Jarosławem”. Przyczyną drwin przyjaciół stał się również ostentacyjny związek Iwaszkiewicza z Kozłowskim, którego powszechnie nazywano jego „żoną” (poeta donosi o tym w liście do rodziny), zaś Lechoń, obserwując nierozłączność tej pary, twierdził, że mężczyzn musi łączyć tajemnica zbrodni wspólnie popełnionej na Ukrainie.

REKLAMA

Powyższy tekst jest fragmentem książki:

Radosław Romaniuk
„Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. T.1”
cena:
75,00 zł
Format:
170 x 240 mm
Portret Juliana Tuwima autorstwa Witkacego

Prócz projektu kawiarni poetyckiej i publikowania w „Pro Arte et Studio”, które po druku oktostychów skróciło tytuł do „Pro Arte”, poetów Pikadora łączyły więzi trudnej przyjaźni. Bywały kłótnie kończące się ceremonialnym niepodawaniem sobie ręki. Zdarzały się złośliwostki lub drobny brak lojalności. Nie wszyscy darzyli się jednakową sympatią, nie wszyscy też – jak widać – mieli o sobie nawzajem dobre zdanie. Każdy w skrytości ducha uważał się za najlepszego w grupie poetę, na wysiłki kolegów patrzono jednak z życzliwością, dzielono radość ze szczególnie udanych utworów, pocieszano się przy mniej udanych, nieudane poddawano krytyce. Lubiano się wzajemnie, jak można lubić w wieku lat dwudziestu przyjaciół, których spotyka się kilka razy dziennie. Twórcy myśleli o sobie jak o grupie scementowanej czymś więcej niż przypadkiem i organizacyjną pracą Grydzewskiego.

„Fizjonomia nasza zupełnie określona – pisał Iwaszkiewicz do Szymanowskiego we wrześniu 1919 roku – radość, potwierdzanie życia, dążenie do przelania sztuki do życia, a życia do sztuki itd.”. Manifest wydrukowany w pierwszym numerze założonego w 1920 roku na miejsce „Pro Arte” periodyku

„Skamander”, roi się od ogólników, jako całość oddaje jednak specyficzny konglomerat Pikadora. A więc: antyprogramowość (czy Kolumb miał program, wiodąc swe galeony ku gwiazdom, aby odkryć nadprogramową Amerykę?), dynamizm, uwaga skierowana na zjawiska współczesności („Chcemy być poetami dnia dzisiejszego i w tym nasza wiara i cały nasz «program»”), otwarcie na doświadczenia i sfery uważane wcześniej za „niepoetyckie”, gotowość do awangardowych przeobrażeń i poszukiwań. „Nie chcemy wielkich słów, chcemy wielkiej poezji; wówczas każde słowo stanie się wielkie” – kończył się proroczo manifest „Skamandra”.

Program budował pomost między klasycyzmem wierszy Lechonia i wczesnego Słonimskiego, modernistyczną poetyką Iwaszkiewicza, awangardowymi w treści i tradycyjnymi w formie poezjami Wierzyńskiego, i nowoczesnymi próbami poetyckimi Tuwima, ogłaszającego się „pierwszym w Polsce futurystą”. Poezja pikadorczyków, ani „trudna”, ani „łatwa”, nietradycyjna i niewtórna, ale też niehermetyczna i nieprzesadnie awangardowa, stuprocentowo młoda i prowokacyjna w rozsądnych granicach, sprawiła, że twórcy „Skamandra” stali się w ówczesnej Warszawie niemalże synonimem słowa „poeci”, traktowa- ni ze zrozumiałą zawiścią przez bardziej ortodoksyjnych w eksperymentach artystycznych futurystów czy poetów krakowskiej „Zwrotnicy”. Prócz stałego składu osobowego Pod Pikadorem pojawiali się również uczestnicy pomniejsi, którzy przypadkiem zbłądzili na Nowy Świat 57 – historia przyznała takie miejsce Mieczysławowi Kozłowskiemu. Ustalał się w ten sposób styl grupy, która miała swój personalny trzon i satelitów, co świadczyło o jej wpływie i dodawało prestiżu.

h4, Przeczytaj:

Każdy spośród poetów grupy miał swą „specjalność”, która określała jego towarzyskie miejsce. Lechoń błyszczał inteligencją, kalamburem, paradoksem, które w połączeniu z gruntowną wiedzą na temat Warszawy i „Warszawki”, jej dziennego i nocnego życia, czyniło zeń postać nadającą grupie ton. W osobowości tego tak hojnie obdarzonego człowieka (Iwaszkiewicz nazywał go jednym z dwóch – obok Szymanowskiego – „najosobliwszych ludzi”, z jakimi los go zetknął) nieprzeciętne zalety łatwo przeobrażały się w wady: inteligencja sąsiadowała z cynizmem i pychą, humor mieszał się ze złośliwością i odstręczającą ironią, towarzyskość z brakiem sympatii do ludzi, talent literacki „młodszego brata Słowackiego” łączył się z chwytami literatury drugorzędnej i tendencją do tanich efektów rodem z wierszy ze sztambucha pensjonarki. Godnym partnerem Lechonia, sekundującym mu w zaletach, był Antoni Słonimski, najbliższy może swą poezją Iwaszkiewiczowi, modernistyczną u korzeni, ciążącą ku poszukiwaniom awangardowym. obcy był mu natomiast swą konstrukcją psychiczną i chłodnym intelektualizmem, irytował też przyjaciela pewnością siebie i pozorowaną wiedzą. Poszukiwany kilka miesięcy wcześniej w Kijowie Kazimierz Wierzyński odnalazł się sam jako widz występów Pikadora, dołączając wkrótce do grona ich uczestników. Autor wierszy, które zafrapowały Iwaszkiewicza świeżością, okazał się austriackim oficerem (o tym już wiedział z Kijowa), który całą niemal młodość spędził najpierw w koszarach, później w rosyjskim obozie jenieckim i naleciałości wojskowych manier w żaden sposób nie pozwoliły zbliżyć się doń estetyzującemu poecie. Najbliższy kontakt Iwaszkiewicz nawiązał zrazu z Julianem Tuwimem, dobrodusznym, egzaltowanym, zanurzonym w swym poetyckim świecie, zachwyconym „Oktostychami” oraz ich dziwacznym autorem. Z nim jednym można było rozmawiać o poezji – kolegów, własnej, o Rimbaudzie (którego także tłumaczył, akcentując jednak inne elementy niż Iwaszkiewicz). Przed występami Pod Pikadorem lub na sakramentalnych posiedzeniach w ormiańskim barze „U Turka”, po drugiej stronie Nowego Światu, rozmawiano bowiem o wszystkim, tylko nie o poezji, rozczarowując tym nieco kijowskiego przybysza. Na jego gust dyskusjom poetów brakowało głębi i wagi, humorowi niedostawało wykwintu, zabawie dobrego smaku, relacjom serdeczności i prostoty, ale wypadało się do tego przyzwyczaić. „U Turka” zdecydowano, że Hilary ma talent – napisze Iwaszkiewicz z ironią w autobiograficznej powieści. Po kilkudziesięciu latach, w chwili zbliżonej do „ataku pesymizmu” po pierwszym wieczorze Pikadora, myśląc o swych niezrealizowanych intelektualnych i twórczych możliwościach, będzie wymieniał akces do środowiska Pikadora i kręgu mieszczańskich wartości prezentowanych przez rodzinę swej przyszłej żony jako decyzje hamujące obiecująco rozpoczęty artystyczny rozwój. Na drodze względnej sławy i życiowej wygody wypadnie mu nie raz oglądać się za siebie, zadając pytanie, czy nie zatracił czegoś ważnego, co przywiózł do Warszawy dwudziestoczterolatek z Kijowa.

Teatr Polski w Warszawie (fot. Maire; CC BY 3.0)

Po miesiącu istnienia kawiarni poetów Iwaszkiewicz pisał w liście do matki i sióstr: „Wieczorem wychodzę sobie do kawiarni Pod Pikadorem, w której zbierają się różni ludkowie i za opłatą 5 mrk za wejście słuchają różnych bzdur, które im młodzi poeci czytają, między innymi poetami wasz subtelny Jarosław Iwaszkiewicz, który zaczyna być bardzo ceniony – aczkolwiek zapewne kariery nie zrobi, bo nie umie się zastosować do wymagań hołotki zwanej publicznością. Nastrój Pikadora bardzo miły i rzeczywiście grupuje się tam dużo młodych i ciekawych ludzi”. O Pikadorze zaczęło być głośno „na mieście” po przedsięwziętej przez poetów „manifestacji młodzieży literackiej” 31 grudnia 1918 roku, na premierze komedii Stefana Krzywoszewskiego „Pani Chorążyna” w Teatrze Polskim. Broniąc świątyni sztuki przed profanacją, zakłócali oni przedstawienie aplauzem w nieodpowiednich miejscach, aż w końcu Jan Lechoń wkroczył na scenę i wręczywszy kwiaty gwieździe teatru, Marii Przybyłko-Potockiej, prywatnie żonie dyrektora Arnolda Szyfmana, usiłował odczytać opracowaną na tę okoliczność odezwę. Protest zakończył się wyprowadzeniem poetów przez kilku energicznych przedstawicieli publiczności. Przywołana przez „strasznych mieszczan” policja zamknęła sprawę spisaniem protokołu zajścia. Przygoda ta, traktowana później przez część prasy jako demonstracja komunistyczna, scementowała grupę, zaś Jarosław Iwaszkiewicz, którego nazwisko widniało w kolejności alfabetycznej na pierwszym miejscu pod tekstem manifestu, mógł poczuć się w niej wreszcie jednym z „matadorów”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki:

Radosław Romaniuk
„Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. T.1”
cena:
75,00 zł
Format:
170 x 240 mm
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Radosław Romaniuk
Literaturoznawca, edytor, doktor nauk humanistycznych. Jego zainteresowania naukowe obejmują literaturę polską i rosyjską, myśl filozoficzno-religijną i teologię prawosławia oraz kulturę białoruskiej mniejszości narodowej w Polsce. Obok opublikowanych licznych archiwaliów (m.in. dwóch tomów iwaszkiewiczowskich Dzienników i Listów do córek), swego rodzaju summą jego relacji z Iwaszkiewiczem jest dwutomowa biografia pisarza, nad którą pracuje od 2006 roku.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone